Stepanakert to miasto wielkości Zamościa, dziś pustawe, bo część mieszkańców wyjechała do Armenii, a reszta siedzi w piwnicach, by przetrzymać azerski ostrzał. Ormiański Zamość leży w Azerbejdżanie, według prawa międzynarodowego, ale Stepanakert to stolica słynnego Górskiego Karabachu, separatystycznej ormiańskiej enklawy, której los stał się przenośnią nierozwiązywalnych problemów politycznych.
Właściwie Stepanakert to stolica Arcachu, tj. Karabachu z azerskimi dystrykami sąsiadującymi z Armenią i Iranem, przejętymi przez Ormian, by mieć terytorium aż do granicy. Wyrzucono stamtąd prawie milion Azerów, którzy przegrali poprzednią wojnę, na początku lat 90. ub. wieku. W Azerbejdżanie doszło do kilku pogromów Ormian i pod koniec września prezydent Alijew, mający szerokie plecy polityczne w postaci Turcji i nawet Izraela, dał rozkaz odebrania „ziemi ojczystej”, na której mieszkają dziś prawie sami Ormianie.
Właściwie wszyscy zgadzają się, że do wojny popchnęła Azerbejdżan Turcja, która musiała najpierw zapytać Waszyngton, szefa NATO. W syryjskim Damaszku mają teorię, jakoby Amerykanie dali zgodę, by wpuścić tureckiego prezydenta Recepa Erdogana na minę: miałoby to być bardziej priorytetowe niż zaszkodzenie Rosji. Erdogan jest zbyt nieposłuszny. I zrobił z Turcji gorączkujący kraj, który we wszystko się miesza.
Nawet ci, którzy nie zgadzają się, że w Turcji zapanował jakiś religijny faszyzm, przyznają, że członek NATO, drugi pod względem siły wojskowej, który wymachuje zakrzywioną szablą we wszystkie strony, powinien dawać powód do obaw. Wygląda jakby Erdogan miał dwa wielkie cele geopolityczne: związać się z krajami byłego Imperium Osmańskiego w północnej Afryce i stworzyć w Azji rodzaj federacji krajów turkofońskich, pod przywództwem Ankary – od Lewantu, przez środkową Azję, aż po chiński Sin-ciang. Azerbejdżan miałby należeć do drugiego projektu.
Turcy zaczęli działać na wielu frontach na raz. Okupują część Syrii i walczą tam z Kurdami, sojusznikami USA, wspierając jednak Al-Kaidę w Idlibie, na wzór Amerykanów. Biorą czynny udział w konflikcie w Libii, gdzie opowiedzieli się za rządem uznanym przez ONZ, budząc irytację mocarstw, które chciały go obalić, jak Francja. I jeszcze narobili szumu na wschodnim Morzu Śródziemnym, gdzie kruchego pokoju strzegą teraz dziesiątki okrętów wojennych wielu państw, co wygląda na strzelbę, wiszącą na ścianie w pierwszym akcie.
I teraz wojna z Ormianami. Rząd turecki zbudował na tę okazję koalicję widoczną na propagandowych plakatach w Stambule, gdzie żołnierz azerski, turecki i pakistański idą ramię w ramię, by „przywrócić sprawiedliwość” w Azerbejdżanie. Z tyłu tej koalicji kryje się Izrael, który w ciągu ostatnich pięciu lat był głównym dostawcą broni dla Azerów, wyprzedzając Rosję. Jeśli wojna się uwieczni, będzie można u nich zarobić. Mają ropę i pieniądze.
Rosja jest zmartwiona, bo utrzymywała dobre stosunki z Armenią i Azerbejdżanem, nie chce być do tego wciągnięta, a ma układ obronny z Armenią. Na razie wojna rozgrywa się na terenie Azerbejdżanu, który Armenii nie atakuje, ale wszystko jest możliwe. Pociski spadają nawet na sąsiedni Iran, niezadowolony, że Izrael współpracuje wojskowo z sąsiednim państwem szyickim, ale stara się załagodzić sprawę.
Rzuca się w oczy, że w przeciwieństwie do Azerbejdżanu, Armenia nie ma żadnych oddanych sojuszników, choć intuicyjnie powinno być odwrotnie. Ormianie to bardzo stary naród z kulturą zbliżoną do europejskiej, podczas gdy Azerbejdżan nie istniał do czasów Związku Radzieckiego, a wcześniej był północnym Iranem. Owszem, zachodnie mocarstwa wzywają do pokoju, ale są w niezręcznej sytuacji, bo w sprawę jest przecież zamieszany ważny członek NATO, Turcja, która w razie zbyt wielkiego niezadowolenia państw Unii, może otworzyć „kurek z imigrantami”, czego przywódcy chcą uniknąć za wszelką cenę. Dlatego dziś w Stepanakercie bomby leciały jak wczoraj i jutro.
Assange o zagrożeniu wolności słowa
Twórca WikiLeaks Julian Assange po kilkunastu latach spędzonych w odosobnieniu i szczęśliw…