Światowy festiwal drastycznych wzajemnych skoków do gardeł w łonie najważniejszych klas rządzących nie wydaje się mieć ku końcowi. Wręcz przeciwnie. Jeśli Donald Trump wygra przyszłoroczne wybory prezydenckie nawała jadu, głupoty i żenady, jaka przelała się z salonów do mediów, przybierze na intensywności. Nie będzie dokąd uciec.

Sytuacja ta znajduje swoje blade odbicie także w Polsce. Druga kadencja PiS-u na obecnym etapie jest praktycznie pewna; nawet afera  EmiGate w Ministerstwie Sprawiedliwości nie podważyła w zauważalny sposób pozycji rządzących. A obawy o to, że następna czterolatka Kaczyńskiego może być dalece bardziej drastyczna i brzemienna w trwałe rekonfiguracje w politycznym, społecznym i kulturowym wymiarze są całkiem uzasadnione.

Już teraz widać wyraźnie, że człowiek ten podporządkował sobie olbrzymi segment przestrzeni publicznej, która po prostu gra niczym orkiestra pod jego wyłączną batutą. Ale to tylko część jego sukcesu. Według zadanego przez Prezesa Państwa klucza zębami zgrzyta też cała opozycja, bo Kaczyński ma tę unikatową zdolność koncentrowania uwagi wszystkich na tym, co akurat jest dla niego najwygodniejsze. Służy sobie nagonkami, teatralną nienawiścią, teoriami spiskowymi, ale i realnymi socjalnymi problemami. Nie jest w tym jednak oryginalny – bez żadnej przesady można go nazwać tanią podróbką innych i o wiele bardziej wpływowych prawicowych postaci.

Największym i najważniejszym spośród nich jest Donald John Trump, prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Miarą osobliwości i niebezpieczeństw, jakie się za tym faktem czają jest to, że wielu przytomnym ludziom wciąż trudno jest przyjąć go do wiadomości i to na całym świecie. Niestety, na horyzoncie wciąż nie widać jednoznacznej zapowiedzi odesłania tego człowieka z polityki do świata finansowych malwersacji, bankructw i zabaw w towarzystwie żyjących inkarnacji Jeffreya Epsteina; tj. tam, skąd przyszedł. Kto miałby szansę podjąć z Trumpem skuteczną walkę? Niestety, nieliczni, w dodatku wątpliwym jest, by zostali do niej dopuszczeni.

Donald Trump nie ma w tej chwili szczególnie wysokiego ratingu. W zależności od sondaży w rankingu popularności ląduje czasem na piątym, czasem na siódmym miejscu, a niekiedy jeszcze dalej. Większość mieszczan śpi więc raczej spokojnie i spogląda w stronę następnego listopada bez większych obaw. Niesłusznie. Bardzo podobnie było bowiem w 2016 r., a pozycja obecnego prezydenta USA jest teraz o wiele mocniejsza niż wówczas, gdy był po prostu bogatym, zarozumiałym prostakiem znikąd. Trump od początku objęcia urzędu nie schodzi ze szpalt gazet, czy stron domowych największych mediów w USA i na świecie. Wciąż, bez chwili ustanku, mielą go lub głaszczą, w zależności od swojego profilu, telewizje. A jeśli nawet media dały by nam o nim na chwilę zapomnieć, jest przeklęty Twitter, którym ten człowiek sam zawiaduje.

Jego rating w 2016 r. był również bardzo niski i wszyscy dali się zwieść nawet nie tyle samym wynikom sondaży, ile własnej fałszywej świadomości i mieszczańskim projekcjom; niskie słupki potwierdzały wzięte z sufitu przekonanie pięknych i mądrych, że taki człowiek po prostu nie może zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. Amerykańska, jak nazywa tych ludzi wybitny amerykański dziennikarz Chris Hedges, „klasa liberalna”, zainwestowała naprawdę bardzo dużo w to, by nie opuścić własnej – jak to się dziś przyjęło mówić – strefy komfortu. W końcu Trump wyprowadził ją stamtąd za uszy i do tej pory jej prominenci nie doznali jeszcze opamiętania. Polityczne delirium tremens takiego kalibru nie mija szybko, zwłaszcza elitom przyzwyczajonym do czegoś, co można by określić demokracją sterowaną, gdzie lud wprawdzie głosuje, ale tak, jak każe pan nauczyciel – czy to z „New York Times”, czy z „Gazety Wyborczej”. Czasem się jednak zbiesi. A skoro wymanewrowano Sandersa, wygrał Trump.

To naprawdę może się powtórzyć. Sygnalizują to od jakiegoś czasu lewicowi amerykańscy dziennikarze i komentatorzy jak Aaron Mate czy Matt Taibbi. Ale nie tylko nawet różne tamtejsze „media of record” wrogie Trumpowi przyznają ukradkiem, że na jego kampanijnych wiecach czuć wyjątkowy entuzjazm, który tam jest określany jako „indefinable energy” (niewytłumaczalna energia). Dodać trzeba, że jest to niezłym probierzem braku kompetencji w zakresie zrozumienia prostych nastrojów społecznych, skoro taka rzecz jest dla głównonurtowych liberalnych analityków z USA „indefinable”, a niekiedy „inexplicable” (nie do wyjaśnienia).

Tak, jak było 2016 r., tak i teraz, obawy o ewentualne zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach torpedowane są przez liberalnych komentatorów i strategów w sposób uniemożliwiający jakąkolwiek dyskusję. Teraz jest to nieco trudniejsze, bo w obliczu tego, ze człowiek ten jednak wygrał poprzednie wybory, nie można już używać idiotycznych dykteryjek o tym, jak to w USA nie ma tylu białych, ekstremistycznych troglodytów, żeby nastarczyło Pomarańczowej Godzilli na zwycięstwo. W dalszym ciągu jednak po stronie Demokratów panuje kompletny brak zrozumienia, dlaczego tak się stało i że poza „angry white men” (wściekli biali mężczyźni), którzy, owszem, zagłosowali na Trumpa masowo, był cały segment wyborców niezdecydowanych oraz tych, którzy czasem głosują na Republikanów, a czasem na Demokratów, a którzy w ostatecznym rozrachunku oddali głos właśnie na niego i przeważyli szalę. Zanim jednak oni stali się języczkiem u wagi, na stronę Trumpa przeszli rozgoryczeni wyborcy Bernarda Sandersa i Jill Ellen Stein z amerykańskiej Green Party. To właśnie ci, którzy się nim nie zgadzają; dlatego m.in. wyborcy i popierający obecnego prezydenta USA to niekoniecznie to samo. Trump doskonale poradził sobie w segmencie wyborców, którym nie odpowiadała żadna z przedłożonych im w wyborach prezydenckich opcji. Emocja rozczarowania i frustracji była tak silna, że nawet elektorat Sandersa ani przez chwilę nie wsłuchał się w jego wezwania do poparcia sekretarz Clinton.

Dziś widać wyraźnie, że technika samooszukiwania się i doprowadzania do rozlicznych projekcji i halucynacji Democratic National Convention (DNC, taki partyjny kongres wyborczo-prezydencki) ćwiczyć będzie na kierunku dziadowskim dosłownie i w przenośni. Jego podmiotem będzie Joe Biden – skrzyżowanie Donalda Trumpa z Hillary Clinton, któremu ktoś na FaceApp dołożył kolejne 50 lat i wypuścił na drukarce 3D. Hasło: Make America Moral Again (sic!), będzie wznoszone przez człowieka, który publicznie tłumaczył, że dla osiągnięcia politycznych korzyści był gotów się prostytuować („I was ready to prostitute myself”) banksterom i innym „big guys”.

Na tym jednak nie koniec. Jest jeszcze kwestia swoistej obsesji na punkcie Trumpa i desperackie próby przedstawienia go jako jakiejś dziwnej awarii systemu, która pochodzi z zewnątrz. Gdyby bowiem przyznać, że jest jego logicznym rozwinięciem, doszłoby do kompletnego załamania, zaprzeczenia cywilizacyjno-ustrojowym fundamentom elekcyjnego ładu sterowanej demokracji. Stąd m.in.  próby przedstawienia obecnego prezydenta USA jako nasadzonego na ten stolec przez Kreml, czy odebrania mu wiarygodności przez ustawiczne wytykanie mu ewidentnych niedostatków kulturalno-obyczajowych czy poznawczych.

Teraz, po tym jak tzw. Russiagate załamało się kompletnie po parlamentarnym przesłuchaniu prokuratora Muellera sytuacja będzie jeszcze trudniejsza. Jak słusznie wskazuje Krystal Ball, do niedawna dziennikarka liberalnej stacji MSNBC, zwolniona za kwestionowanie rzekomych powiązań Trumpa z Putinem, bardzo trudno będzie przekonać elektorat Trumpa i niezdecydowanych, że z ten człowiek prowadzi złą politykę i jest niemoralny. Skoro bowiem przez blisko trzy lata nieustannie wysuwano oskarżenia o zdradę stanu, współpracę z obcym rządem i realizowanie jego interesów, niezwykle trudno będzie teraz zejść z poziomu tak ciężkich gatunkowo zarzutów i ekscytować opinię publiczną tym, że np. nie płaci podatków i sprzyja wielkiemu biznesowi kosztem biednych obywateli.

Oficjalna opozycja zjednoczona pod hasztagiem #Resistance (opór) przyłożyła do tej patologii rękę, mobilizując ludzi pod fałszywym sztandarem RussiaGate. Finał tego był taki, że gdy Trump podejmował decyzje o największym w historii USA transferze antysocjalnym, tj. z kieszeni biednych do bogatych, albo gdy rozdymał do monstrualnych rozmiarów budżet amerykańskiej armii, nie protestował niemal nikt, poza niezależną lewicą. A gdy zwalniany był James Comey, szef FBI, który próbował szantażować Trumpa słynną, pełną bzdur, teczką Steele’a, #Resistence podniosło temperaturę w całym kraju masowymi demonstracjami, wiecami, happeningami.

Trump tymczasem jest autentycznie bezczelny, zarozumiały, niedyplomatyczny i rozstrzygający w kategoriach czarne-białe. Potrafi w sposób niezwykle umiejętny wywoływać awantury, którymi zastępuje realne polityczne dyskusje i koncentrować całą uwagę na wypowiadanych przez siebie obraźliwych frazach. To z kolei doprowadza jego politycznych przeciwników, przyzwyczajonych do savoir-vivre’u wyższych sfer, do obezwładniającego szaleństwa. Trump ma wyjątkową zdolność sprowadzania ludzi do swojego poziomu, gdzie jest mistrzem. Z każdej uwagi na swój temat, której nie zignoruje, czyni punkt wyjścia szczeniackiej pyskówki, którą wygrywa. Nawet nie tyle merytorycznie, ile wmanewrowując interlokutora. Skupia całą uwagę na sobie lub na tym, co akurat obraźliwego lub po prostu bzdurnego powiedział, ciągle każe się tłumaczyć i robi przytyki poniżej pasa. Wzmacniają to liberalne media, które od 2016 r. zapadły na – jak określają to amerykańscy krytyczni komentatorzy – „Trump derangement syndrome” (w wolnym przekładzie – zespół kompulsywnego opluwania Trumpa). Gdy tylko jakiś spór z jego udziałem eksploduje, automatycznie rodzi to setki pobudzających emocjonalnie nagłówków, a to jest atmosfera, w której odnajduje się on znakomicie; jego przeciwników zaś szybko przytłacza i podporządkowuje.

Najnowszym tego przykładem jest kandydatka na kandydatkę prezydencką z ramienia Demokratów Elizabeth Warren. Nawiasem mówiąc, nie najgorsza politycznie na tle całego spektrum Bidenów, Buttigiegów, O’Rurke’ów czy Harris i pokrewnych im jakościowo zgłoszonych kandydatur po tej stronie amerykańskiej sceny. Oczywiście, znacznie gorsza niż Sanders, czy Tulsi Gabbard, ale jednak w ostatecznym rozrachunku jakoś tam do przyjęcia. Warren w swojej kampanii przypomina czasem m.in. fakt, iż jest jej przodkami są rdzenni Amerykanie. Trump ją wyśmiał, na Twitterze napisał o niej per „Pocahontas” i wezwał ją, by przestała kłamać i przeprosiła naród. Oczywiście, natychmiast podniósł się niesłychany klangor. Dynamika jego była taka, że prezydent obrażał i szedł w zaparte (przy okazji, poza tym zajmował się swoimi sprawami), a Warren i jej pobratymcy nie posiadali się ze wściekłości i obrazy. W końcu zdesperowana kandydatka wykonała badania krwi i testy DNA, które potwierdziły, że Trump kłamał, a ona mówiła prawdę. Cóż, nieprzypadkowe są raczej badania, z których wynika, że obecny prezydent USA kłamie publicznie średnio sześć razy dziennie. Żaden to dla niego problem.

To tylko jeden przykład na to, jak kończy się obsesyjna walka z przeciwnikiem, w przeciwieństwie do przytomnej, która jednakowoż ma szanse powodzenia. Ta pierwsza nie tylko jest nieskuteczna, ale winduje obiekt nienawiści w oczach opinii publicznej, bo najzwyczajniej w świecie plasuje go ciągle w centrum uwagi. Tak właśnie buduje się ład antypolityczny, w którym kwestie interesów indywidualnych i zbiorowych oraz odpowiedzialności za skutki podejmowanych decyzji wypierane są przez symbole, które – jak pisał prof. Łagowski – „pożarły rzeczywistość”.

Tego rodzaju działania występują także w macierzy partyjnej Trumpa, tj. u Republikanów. W 2016 r., mniej lub bardziej świadomie, wszyscy jego konkurenci zaczęli go naśladować na swój sposób, co oczywiście wywołało efekt – w najlepszym razie – komiczny. Rand Paul rozstrzeliwał karabinem maszynowym amerykański kodeks podatkowy, Marco Rubio traktował blenderem swój telefon komórkowy, Ten Cruz przebierał się za arystokratę itd. Wszyscy chcieli być Trumpem, a ludzie zamiast kopii wybrali oryginał. Dlatego też pierwszy raz albo od dziesięcioleci albo w ogóle w historii partii republikańskiej, nominację do kandydatury uzyskał człowiek, który establishmentowi się w ogóle nie widział. Entuzjazm i energia jaką udało mu się wygenerować zaskoczyła wierchuszkę partyjną; nagle zwyciężyła demokracja spontaniczna. Zaś po stronie DNC manipulacje w tym obszarze to nie pierwszyzna, więc udało się udusić kandydaturę Sandersa. Choć przyznać, trzeba, że tym razem demokraci postarali się nadzwyczaj i doprowadzili bodaj do największego i najbardziej ewidentnego oszustwa na pewno w historii swojej partii, a może i w całej historii amerykańskich wyborów.

Tymczasem Sanders miał realne szanse na pokonanie Trumpa, gdyż jako jedyny po przeciwnej stronie barykady wywoływał w społeczeństwie amerykańskim entuzjazm i autentyczne polityczne emocje, które szybko przerodziły się w gigantyczny ruch społeczny. Niestety, musiał zostać powstrzymany, bo gdyby zaczął wdrażać choćby część swoich obietnic wyborczych, cały wewnątrzpolityczny proces w USA zostałby postawiony na głowie. To zaś jawiło się demokratycznym elitom jako groźniejsze od wygranej Trumpa, a poza tym i tak wszyscy uważali, że Trump nie ma szans.

Dziś, mówiąc zupełnie szczerze, znów tylko Sanders, ewentualnie Tulsi Gabbard, mają szansę z Trumpem. A to dlatego, że jako jedyni nie wpisują się w narrację oszołomienia i odrealnienia samą jego osobą i jego zachowaniem. Sanders w ogóle nie wchodzi w żadne pyskówki z prezydentem USA, a pytania na temat jego opinii czy uwag zbywa po prostu stwierdzeniem, że Trump jest „patologicznym kłamcą” i przechodzi do rzeczy, tj. do realnych problemów politycznych. Dlatego jako jedyny jedyny demokratyczny kandydat może sobie pozwolić na wiece i spotkania w stanach tradycyjnie republikańskich, dlatego z podniesioną przyłbicą chodzi do FoxNews i spektakularnie wygrywa debaty.

Tulsi Gabbard postępuje podobnie, choć, co przychodzi stwierdzić z wielkim smutkiem, jest sekowana w przestrzeni publicznej o wiele surowiej niż Sanders. Jej fundamentalnym żądaniem jest natychmiastowy odwrót w polityce zagranicznej od amerykańskiego imperializmu. Gabbard świetnie daje sobie radę we wszystkich konfrontacjach. Znakomicie wypadła w dotychczasowych debatach nominacyjnych, zaraz po nich była najczęściej wyszukiwanym w Google nazwiskiem. Niestety, ze względu na bardzo wyraźny antywojenny charakter swojej kampanii już ma kłopoty ze swoimi kontami w sieciach społecznościowych, które dla niezależnych kandydatów są niezwykle istotnymi dźwigniami. Gdy każą jej się odnieść do jakiegoś głupstwa Trumpa, którym żyje dziennikarska gawiedź, Gabbard odpowiada zazwyczaj, że prezydent jest ignorantem i natychmiast przechodzi do swojego programu.

Punktem wspólnym, który czyni z tego duetu realnych, zasługujących na uwagę amerykańskich demokratycznych polityków jest fakt, iż eksponują oni swój program i chętnie wchodzą w kontakt ze środowiskami, które są tradycyjną republikańską bazą wyborczą. Jako jedyni bowiem rozumieją, że nie ma możliwości pokonania Trumpa bez przekonania jego elektoratu. Dlatego Sanders debatuje w FoxNews, a Gabbard podejmuje dyskusje z konserwatywnymi prowadzącymi jak Tucker Carlson. Oboje sprawnie przechodzą tam do tłumaczenia własnych postulatów i stanowisk motywując to tym, że chcą być prezydentami wszystkich obywateli USA, a nie tylko demokratów czy jakiegoś innego konkretnego segmentu demograficznego. I co najważniejsze – mają propozycje, mają co powiedzieć i robią wszystko by sprowadzić wszelkie rozmowy na tor własnych propozycji.

Tylko w ten sposób można odnieść zwycięstwo nad tanim prawicowym populizmem emanującym agresją, chamstwem, przemocą i nienawiścią wobec innych. Poza Gabbard i Sandersem nikt w USA tej lekcji nie odrobił. Druga kadencja Trumpa majaczy więc w oddali. A będzie ona straszna.

patronite
Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…