Mam problem z faktem zgrillowania Katarzyny Nosowskiej przez Aborcyjny Dream Team on Tour. Jedni wyciągają głosy straumatyzowanych kobiet, które nie potrafią przejść spokojnie ulicą, mijając dziecięcy wózek i potrzebują pomocy terapeuty, by uwolnić się od myśli o „zabitym” dziecku. Drudzy wyciągają głosy kobiet, którym po przerwaniu ciąży spadł z piersi stukilowy ciężar. Obie strony przedstawiają „swoje” głosy jako bardziej reprezentatywne i udają, że te drugie nie są autentyczne, bo przyjęcie ich do wiadomości osłabiłoby całą linię narracyjną.
A co naprawdę powiedziała Nosowska? Że ona wierzy „w duszę”. Że ona sama – ONA SAMA – zapewne nie zdecydowałaby się na aborcję. Ale jest całkowicie za wyborem dla innych kobiet. To był głos poparcia, bardzo mocny i bardzo cenny. A został potraktowany jak zdrada.
Jest taki motyw w Biblii, który doskonale przekłada się psychologię społeczną w sytuacji wywierania wpływu. To efekt syna marnotrawnego. Zakłada on, że głos „nawróconego grzesznika” jest cenniejszy niż głos cnotliwego od urodzenia i czasem warto zrobić wokół niego więcej szumu. Uporczywe obstawanie przy przekonywaniu przekonanych jest świadomym skazywaniem się na marginalizację. Z głosu Nosowskiej, jako głosu kobiety, która ma inną wizję, ale przychodzi walczyć pod naszym sztandarem – można było zrobić brylant. Bo on pokazuje, że „może nas być niezliczona ilość”, nas walczących o wybór, choć nie wszystkie zakładają, że z niego kiedykolwiek skorzystają.
Jakiś czas temu prezentowałam podobną do dziewczyn z ADT postawę – „tylko silny przekaz biały jest w stanie odwrócić silny przekaz czarny, który bez skrupułów zdominował debatę publiczną”. Weszłam nawet w spór na ten temat podczas warsztatów trenerskich prowadzonych przez Marcina Ilskiego z fundacji Polska Myśląca. Uświadomiłam sobie później, że moje podejście miało szlachetne założenia, ale oznaczało, że poruszam się nadal w obrębie ram dyskusji narzuconych przez drugą stronę.
W fejsbukowej dyskusji ktoś porównał bombardowanie historiami o kobietach uszczęśliwionych aborcją do propagandy Jacka Kurskiego w TVP: jedni i drudzy forsują konkretną wizję świata, na wszelki wypadek pryncypialnie każąc przymknąć się wszystkim, którzy zgłaszają na bieżąco jakieś uwagi o możliwych odcieniach szarości. Jest to oczywiście porównanie obraźliwe, bo rozumiem założenia ADT i całym sercem podpisuję się pod tym, że przekaz „aborcja może uszczęśliwić” jest w szerszej świadomości społecznej potrzebny.
Ale moim zdaniem działaczki wpadają w pułapkę, polegającą na tym, że przedstawiają się jako krańcowo liberalne, jednocześnie nie chcąc przyjąć odmienności przeprowadzania toku myślowego nawet u swoich sojuszniczek. To po prostu zniechęca i stwarza wrażenie, że obowiązuje „jedynie słuszny” zestaw przekonań. Jeśli odstajesz choć w ułamku, jeśli wyrażasz najmniejszą wątpliwość – okazuje się, że „ze swoim prawdopośrodkizmem tylko przeszkadzasz”.
Rozumiem, z czego ta strategia wynika: z tego, że uszami wylewa się żal i wkurw, bo musimy prosić o coś, do należy nam się od dawna i jest oczywiste dla reszty świata, dlatego nie bierzemy jeńców i jedziemy do przodu z naszym przekazem. Ale mam też silne przekonanie, że chcąc poszerzać krąg zwolenniczek naszych postulatów, nie możemy pozwolić sobie na wykluczenie tych popierających nas „tylko” w 70, 50 czy nawet 30 procentach i kazać im „wracać do mężusiów”. Bo druga strona je z powodzeniem zagospodaruje. Poza tym to zwyczajnie niesprawiedliwe.
Nie zrobiłabyś sobie aborcji, Kasiu? Deklarujesz, że jesteś „za życiem”? Dzielisz się tym, w co wierzysz? I mimo to chcesz umożliwić wybór innym? Super, dzięki! Oby takich głosów było więcej.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Jakoś (co mnie nie dziwi) nasza Weronka przeszła gładko do porządku dziennego nad propagandą ruchów antyaborcyjnych, która agresywnie wciska w śliczne główki naszych blondynek ,,prawdy objawione” o ,,syndromie poaborcyjnym”.
A to właśnie tu tkwi problem. U wielu tych przedstawianych jako ,,walczące z psychicznymi skutkami aborcji” doszło do związanego z religią i światopoglądem wdrukowania w mózg dogmatu ,,świętości nienarodzonego” – i stad trauma.
Identycznie ma się sprawa ze śmiercią noworodka, poronieniem…
Dziś nie jest to powszechne zjawisko jak jeszcze 70 lat wcześniej. I jakoś nasze babki nie miały z tego tytułu problemu… Bóg dał, bóg wziął – a żyć trzeba dalej… I miały zazwyczaj 4-5 dzieci… przy niejednokrotnie i 8-10 ciążach… I na starość – zero jakichś nowomodnych ,,syndromów”.
Wiekszość powojennych ginekologów, kiedy wprowadzono w Polsce dopuszczalność aborcji do 12 tyg. nigdy nie zetknęło sie z ,,syndromem”, tak chętnie dziś opisywanym w mediach.
Po 2000 roku po 10 latach nachalnej propagandy – mamy coraz częstsze takie przypadki.
To powinno być znamienne i wywołać bicie na alarm.
A nie wypowiedź jednej celebrytki wskazująca na dużą tolerancję wobec mających odmienne przekonania.