Opowieści PiS o tym, jak Orban robi dobrze Węgrom, są mocno przesadzone.

Tym, którzy boją się, że PiS pójdzie śladem działalności podatkowej Orbana, już na początku należy się słowo otuchy. Nie lękajcie się, nie pójdzie. Fama głosząca, że Orban jest populistą, nijak bowiem nie ma się do rzeczywistości. Orban przejął władzę wraz z zadłużeniem Węgier sięgającym 80 proc. ichniego PKB. Rządzi pięć lat z ogonkiem. Zbił dług do ledwie 75 proc.

Bo nie płacą!

A najciekawsze, że wszystko co robił, miało na celu walkę z kryzysem. Dlatego podatki, które przywalił, już na początku nosiły nazwę antykryzysowych. Pomysł był prosty. Dorypać daninami publicznymi każdy biznes, co nie jest się w stanie znad Balatonu wynieść. Przywalono firmom telekomunikacyjnym, sieciom handlowym i firmom energetycznym. Przekaz do elektoratu był prosty. Te firmy okradają biednych Węgrów, bo oszukują na podatkach. A poza tym są zagraniczne. Jak przestaną oszukiwać i zaczną być węgierskie, to będzie cacy, a podatki spadną. Rząd wykoncypował sobie, że dojdzie do tego po 3 latach. I tyle właśnie miały obowiązywać podatki antykryzysowe. Podatki, bo każda branża miała inne.

Danina miała formę podatku obrotowego. Była obliczana od przychodu, nie zaś od wykazanego dochodu, którego ukrycie nie jest problemem nawet dla budki z kwiatami. Podatki były progresywne – firmy z największym obrotem płaciły najwyższe stawki. Najwięksi w branży telekomunikacyjnej becelowali nawet w wysokości 6,5 proc. Dla innych segmentów węgierski fiskus był trochę mniej surowy – w handlu podatek nie przekraczał 2,5 proc. Hajs dla państwa był naliczany na podstawie obrotów firmy w poprzednim roku. Opodatkowane, zagraniczne firmy interweniowały w Brukseli. Europejscy przywódcy wzburzeni naciskali, ale karawana jechała dalej.

Bo Oszukują!

Na przystanku „sektor finansowy” umyślono wprowadzenie podatku bankowego. Po pierwsze miał dać szmal do budżetu, po drugie zaś spowodować, by wraży, bankowy kapitał międzynarodowy dał z Węgier dyla. Orban zapowiedział, że w węgierskich rękach ma być 60 proc sektora bankowego.

W przeciwieństwie jednak do naszych kombinatorów z PiS, premier Węgier, zamiast zatłuc owcę podatkiem liczonym od wartości udzielonych kredytów, strzygł ją daniną w wysokości zaledwie 0,53 proc. sumy bilansowej liczonej w przedziwny, acz korzystny dla banków sposób. Żeby jednak bankierom nie przewróciło się w głowie, a klientom banków nie chciało się mieć po kilkanaście kont, madziarski fiskus dowalił finansjerze jeszcze podatki od transakcji – 0,1 proc. od transakcji giełdowych i 21 euro od każdej transakcji międzybankowej. Opodatkowano każdy przelew, wpłatę i wypłatę przy kasie lub pobranie gotówki w bankomacie.

Podatek bankowy obowiązuje do dziś. Dzięki sukcesywnemu wykopywaniu światowej finansjery i skupowaniu ich udziałów, Orbanowi udało się spowodować, że dziś udział kapitału węgierskiego w bankach wzrósł z 30 do 60 procent. Zresztą nie tylko podatki wykurzyły część banków z Budapesztu. Orban przy okazji zmniejszył ich wartości, przewalutowując kredyty we frankach i nacjonalizując miejscowe OFE. Pytanie dla nas brzmi jednak: czy dla korzystających z usług banków Madziarów jest teraz lepiej i taniej? Otóż nie jest. Ale partia Orbana ma do zaoferowania swoim członkom wiele miejsc w zarządach i radach nadzorczych zwęgrzonych instytucji finansowych. Jest jeszcze taki drobiazg, że na Węgrzech roczny koszt zwykłego ROR to okolice 600 złotych.

Bo mają za dużo!

Ponieważ partia Orbana opowiadała w wyborach, że zmniejszy, podatki, to je zmniejszyła. Wprowadzono jedną stawkę PIT w wymiarze 16 proc. i 10 proc. CIT. Jedną ręką zrobiono obywatelom i przedsiębiorcom dobrze, ale tylko po to, by drugą zgarnąć to wszystko z nawiązką. Zawieszono bowiem podatek od towarów i usług na niebotycznym w Europie poziomie 27 procent.

Podstawą filozofii podatkowej rządów Fideszu jest bowiem obniżenie podatków bezpośrednich obciążających dochody i rozszerzenie zasięgu podatków związanych z konsumpcją oraz obrotem, a także akcyzy. Tyle, że połączenie najwyższego w Europie VAT-u z jedną z najniższych stawek PIT (a przebąkuje się nawet o obniżce do 10 proc.) to idealna recepta na  galopujący wzrost rozwarstwienia społecznego. A gdy się do tego doda zgoła niepopulistyczną politykę cięć wydatków socjalnych, szczególnie na zasiłki i instytucje rynku pracy (m.in. ograniczono czas pobierania zasiłku dla bezrobotnych do zaledwie 3 miesięcy), to wygląda to raczej na wdrażanie w życie światłych koncepcji ekonomicznych Janusza Korwin-Mikkego, niż tworzenie państwa europejskiego – gdzie już dawno zrozumiano, że wydatki na „socjal” nie wynikają tylko z dobroci serca, ale po prostu się opłacają i zwracają z nawiązką.

Zamiast tego Orban wolał wprowadzić myk polegający na tym, że w Budapeszcie bezdomni nie mają prawa przebywać w niektórych miejscach publicznych, zwłaszcza w centrum miasta. Węgierski parlament ustawowo zlikwidował bezdomność – i każdy, kto jest pozbawiony dachu nad głową, musiał przenieść się do schroniska lub noclegowni. A jeśli bezdomny obywatel nie podporządkował się ustawie, groziło mu więzienie

We właściwy sobie sposób poradził sobie też Orban ze ściąganiem składek zdrowotnych, czy emerytalnych. Przekształcił je w regularne podatki zbierane przez urzędy skarbowe. A, że podatki socjalne trafiają do jednego skarbowego worka i rząd nie ma de facto obowiązku wydawania ich na cele, na które są ściągane? No cóż…

Bo kradną!

Podatki kryzysowe pokończyły się w 2012 roku. Dały rządowi taką górę szmalcu, że grzechem byłoby, gdyby ich zaniechał. No to je lekko przemianował. Z jednej strony zachował podatek obrotowy, ale dołożył do niego podatek telekomunikacyjny w formie daniny od rozmów telefonicznych i SMS-ów. Niedużej daniny, ot tak na poziomie 3 groszy za każde 60 sekund.

Żal było pożegnać się też z zasilaniem węgierskiego budżetu przez hipermarkety. Walnięto im zatem kolejny podatek obrotowy. Kolejny, bo ten pierwszy na skutek wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE z 5 lutego 2014 r. Węgrzy musieli zlikwidować.

Nowa danina objawiła się pod nazwą Administracyjnej Opłaty od Kontroli Żywności. Haracz charakteryzował się 8 progami od zera do 6 proc. Tę najwyższą stawkę miała płacić tylko jedna sieć – Tesco. Firma się wściekła, zalobbowała w Brukseli i KE wszczęła postępowanie, więc Węgrzy „opłatę” musieli zawiesić. Pod koniec listopada w ogóle porzucili pomysł piętnowania zachodnich sieci sklepów. Wprowadzili stałą opłatę od wszystkich sklepów w wysokości 0,1 proc. ich przychodu.

KE zeźliła się też na Orbana, bo wprowadzając stawki progresywne nie zapomniał o powiązanych z działaczami Fideszu rodzimych sieciach, np. sieci sklepów o nazwie CBA, które nie przekraczając rocznego obrotu w wysokości 500 mln forintów rocznie zostały z podatku obrotowego w nowej skali zwolnione.

Szukanie przez Orbana kasy nie ominęło Coca Coli i Snickersów. Od 2011 r. obowiązuje na podatek chipsowy od żywności i napojów o wysokiej zawartości cukru, soli, węglowodanów oraz kofeiny. Dotyczy żywności paczkowanej, przede wszystkim napojów energetyzujących, chipsów i innych przekąsek, słonych i słodkich ciasteczek oraz pakowanych ciast.

Oficjalnie haracz jest po to, by zmienić nawyki żywieniowe Węgrów, który spożywają za dużo tłuszczu, soli i cukru, co wywołuje liczne choroby. Przypadłości tych nie wywołują widać produkty nieobjęte tym podatkiem takie jak salami, kiełbaski, kiszka, czy słonina. Wysokość podatku w zależności od produktu waha się od 14 gr do 7,58 zł. Najniższą stawką objęto napoje gazowane z dużą zawartością cukru, najwyższą – zupy instant i sosy. W tamtym roku przypomniano sobie, że wysokoenergetyczne są również napoje alkoholowe, to i im przywalono podatek chipsowy. Efekt mieszania w handlu jest taki, że przy średniej węgierskiej pensji wynoszącej w 2015 roku w przeliczeniu na złotówki 3440 zł, żywność w porównaniu z cenami w Polsce jest 20-30 proc. droższa i będzie drożała jeszcze bardziej.

Orban zakazał bowiem handlu wielkopowierzchniowego w niedzielę. Uniemożliwiono sieciom hipermarketów prowadzenia darmowych linii autobusowych dowożących klientów oraz otwierania placówek blisko zabytków wpisanych na listę UNESCO. Wszystko po to, by wspomóc osiedlowych sklepikarzy. Tych, którzy sprzedają o połowę drożej niż Tesco czy Auchan.

Bo kłamią!

Wymyślając podatek od reklam, Orban chciał upiec dwa grzybki na jednym ogniu: pogonić nieprzychylne mu media z Węgier, uzależnić dziennikarzy od państwa, no i ściągnąć trochę szmalcu do budżetu.

Rządząca na Węgrzech partia premiera Viktora Orbana – Fidesz, wprowadziła podatek od dochodów z reklam i ogłoszeń, który najmocniej odczuć miały stacje telewizyjne. Podatek miał sześć stawek – od 0 do 40 proc. Najwyższa stawka odnosiła się do prywatnych stacji telewizyjnych. Podatek płacili bezpośrednio dostawcy usług medialnych. Płacili, ale protestowali, a nawet zaczęli jak telewizja RTL puszczać materiały pokazujące, że Fidesz to banda skorumpowanych złodziei. Do akcji włączyła się KE i niezłomny Orban musiał odpuścić. Stawka ma być jedna dla wszystkich reklamobiorców.

Orban boi się bowiem Unii. Woli z nią nie pogrywać. Boi się też potężnych protestów społecznych. A te miał tylko raz – gdy usiłował wprowadzić podatek internetowy. Wystarczyła kilkudniowa zadyma z rzucaniem płytami chodnikowymi, by w wystąpieniu telewizyjnym odszczekał pomysł kolejnej daniny. Protestowali studenci. Dziwne, że dopiero przy internecie, a nie wtedy, gdy wprowadzono im obowiązek zwrócenia państwu kosztów nauki, jeśli absolwent podejmie pracę za granicą.

Przez 5 lat rządów Orbana na Węgrzech 40 razy zmieniano (zazwyczaj podwyższając) podatki. Anulowano blisko pół tuzina danin obciążających towary i dobra luksusowe, np. jachty czy awionetki. Zniesiony został podatek spadkowy, a pod hasłem popierania rodzimych przemysłowców wykluczono spod jego działania nie tylko nieruchomości, lecz także udziały w firmach.

Duszenie Węgier podatkami doceniła nawet organizacja, którą ponoć rząd węgierski programowo ma gdzieś. W wydanym kilka miesięcy raporcie MFW pochwalił politykę gospodarczą rządu Orbana stwierdzając, że: „węgierska gospodarka systematycznie się rozwija dzięki korzystnej polityce makroekonomicznej”. Skoro chwali organizacja, która wszystkim państwom ordynuje zwalnianie ludzi, obniżanie uposażeń i wydatków socjalnych, to znaczy, że Orban jest postrzegany, nie jako wróg, ale pupilek banksterstwa.

[crp]
Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…