19 czerwca zmarła Magdalena Ostrowska. Wraz z nią odszedł fragment czegoś słusznego na lewicy – konglomeratu poświęcenia, gniewu i ciągłego napierdalania w system.
Poznałem Magdę pod koniec lat 90. Byłem wówczas członkiem warszawskiego okręgu organizacji młodzieżowej Polskiej Partii Socjalistycznej. Dziś nikt już prawie o niej nie pamięta, bo to peryferyjna organizacja dogorywająca na obrzeżach życia politycznego, ale wówczas był to interesujący ośrodek myśli i działania. To właśnie tam lądowali wszyscy ci, którzy intuicyjnie lub w toku głębszej refleksji chcieli aktywnie sprzeciwić się rzeczywistości wyradzającej się w coraz to potworniejsze patologie. Magda nie byłą wyjątkiem, choć trafiła do tego środowiska (podobnie jak ja) w okresie jego atrofii.
Potem przez całe lata, w okresie zupełnej zapaści i smuty, którą sprowadziło na nas millerowskie SLD robiła co mogła, by pozostać lewicową działaczką. Szanowałem ją za to, choć nie zgadzałem się z jej wyborami. Pamiętam je prawie wszystkie. Od frontu lewicy, który zainicjowała z Markiem Gańskim na początku lat dwutysięcznych, przez jej obsesyjne niekiedy zaangażowanie w związek zawodowy Ziętka, aż po pracę w oszustwie pt. „Trybuna” – to inicjatywa, w ramach której przyszło nam bliżej współpracować ostatni raz.
W wypadku Magdy nie liczy się tak bardzo wspomnienie jej lewicowego kombatanctwa w jego ilościowym wymiarze. Ważniejsze jest raczej to, czego było ono świadectwem – nieustannej wewnętrznej potrzeby działania. Działania tu i teraz, takiego, o którym ktoś usłyszy lub na którym ktoś zyska – realnie, politycznie lub choćby emocjonalnie, np. poczuje wsparcie. Spotykałem Magdę na niemal każdej demonstracji, w której uczestniczyłem. Zawsze w euforią w oczach – rozdawała ulotki, krzyczała, cały czas chciała radykalnej zmiany; manifestowała to całą sobą. Jej autentyczność i bezinteresowność niekiedy wprawiały mnie w zakłopotanie, zastanawiałem się czy i w jakich okolicznościach sam byłbym skłonny działać z takim oddaniem i zainwestować tak wiele starań, czasu i energii „w sprawę”, o którą to zresztą niejednokrotnie z Magdą się spierałem. Raz był nią międzynarodowy socjalizm, innym razem doraźny syndykalizm, jeszcze innym rozhulana rewolucyjna publicystyka, a czasem blokada eksmisji. Wszystko jedno. Nie czas i miejsce, by opowiadać o poszczególnych wątkach i dynamice naszych krytycznych dialogów, ale we wdzięcznej pamięci zachowam fakt, iż toczyliśmy je siedząc twarzą w twarz przy kawie, piwie czy znad biurka w pracy. Szczęśliwie nie pozostaną po nich pełne taniej dramaturgii wpisy na portalach społecznościowych (ewentualnie będzie ich bardzo mało), a refleksyjne wrażenia u tych, którzy brali w nich także udział lub choćby byli świadkami. Ja sam inicjowałem je nie raz, choć widziałem, że nie przekonam Magdy, że ona uważała moje stanowiska za oportunistyczne, eskapistyczne, rozfilozofowane – słowem: wygodnickie. Przez niemal cały okres znajomości uważałem Magdę – mimo zgoła niesubtelnych różnic – za partnerkę do rozmowy, od której mogłem się czegoś nauczyć. Nie tyle w wymiarze politycznej edukacji, co specyfiki wrażliwości, którą wytwarza ciągła gotowość i chęć do walki wędrująca na pograniczu działalności politycznej i swoistego stylu życia przepełnionego gorzkim wspomnieniem wielokrotnych porażek, ale też przezwyciężania ich i działania na przekór wszystkiemu – temu co było, temu co jest i temu co ma wszelkie szanse nastąpić.
Nerwowa szamotanina pomiędzy tekstem do skończenia, szturmówką stojącą przy drzwiach w oczekiwaniu na jutrzejsze „demo”, konstruowaniem ulotki czy dobieraniem zdjęcia do okładki lewicowego periodyku, przyprawioną papierosowym dymem kolejnego papierosa… Było w tym coś politycznie romantycznego, co trudno odlicza się miarą osiągniętych sukcesów, jakaś wewnętrzna dyscyplina i samozaparcie, na których niewielu z nas z pewnością stać.
To jednak nie wszystko. Magdalena Ostrowska stała się rozpoznawalna także dlatego, że swoją determinacją i obłędnym niekiedy w swej prawilności działaczykostwem wyszarpywała sobie miejsce w rozlicznych samczych grupach. Wszystko jedno, czy były to związki zawodowe, czy wydawnictwa, z którymi była związana, formalne lub nie, ośrodki polityczne. Nie pozwalała się zdominować, ba nie dawała na to szans. Tupała nogami i krzyczała, szła w pierwszym szeregu, nie pytała o pozwolenie.
Niestety, zapłaciła za to bardzo wysoką cenę. Polityczna szczerość i nie dający się czasem znieść upór oraz bezkompromisowość prowadziły do trudnych konfliktów z przełożonymi, czy samozwańczymi liderami, albo po prostu z ludźmi, od których zależało coś związanego z jej życiem. A codzienność jej nie pieściła. Nie miejsce to, by opowiadać o jej rozlicznych zmaganiach pozapolitycznych, ale dość powiedzieć, że los sprowadził na Magdę niejedno przewlekłe schorzenie. Pracowała na „śmieciówkach”, nie miała ubezpieczenia, często nie mogła się leczyć – skarżyła się na to słusznie nie raz. Pracując w „Trybunie”, żaliła się na nieregularność dochodów. Została potraktowana po łajdacku przez niejednego „lewicowego” pracodawcę, ale pozostawała lojalna. Gdy ostatnio znów zachorowała, ponownie została zupełnie bez środków do życia. Znajomi wysyłali jej pieniądze. Na coś starczyło, ale na pewno nie na wszystko. Trzy dni temu Magda trafiła do szpitala. To była ostatnia wiadomość od niej.
Niezależnie od tego, co stało się bezpośrednią przyczyną zgonu Magdy jasne jest, że zabił ją horror systemu, który, od kiedy pamiętam, zwalczała z zawziętością wojowniczki.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
gdyby było więcej takich Osób to Lewica była by przy sterach niech Jej ziemia lekką będzie
@vood – sarkazm i kpina sa często celniejsze od obelgi i prawdy. Pozdrawiam
W nekrologu dla człowieka nie powinno być fejkowych reklam i popisów własnej selektywnej pamięci. A ten passus pochwalny o PPS to własnie jakaś komedia w było nie było nekrologu! Można wymienić dla końca lat 90-tych pół tuzina innych lewicowych organizacji gdzie ” lądowali wszyscy ci, którzy intuicyjnie lub w toku głębszej refleksji chcieli aktywnie sprzeciwić się rzeczywistości wyradzającej się w coraz to potworniejsze patologie”. Komedianctwo można uprawiać też w innych formach literackich niż wspomnienie o zmarłym :-(
:(
Bardzo nieciekawa historia …
R.I.P. I upowszechniac kontekst tej smierci oraz stosunków pracy czy interpersonalnych w lewicowym medium. Bo one sa w tej smierci bez watpienia w tle. Dobrodziej-wlasciciel-pracodawca jest w tym wypadku znanym z – delikatnie mówiąc – niekonwencjonalnego stosunku do ludzi, rzeczy, sytuacji itd.
A po co ta dyplomacja? Nie lepiej nazwać „dobrodzieja” po imieniu: wyzyskiwacz, krwiopijca, oszust?