Dzietność w Polsce wynosi obecnie 1,33 na kobietę i mieści się w ostatniej dziesiątce krajów na świecie. Zwykle przyczyny tego stanu dzieli się na dwie kategorie – „ideologiczne” i bytowe. Pierwsza droga argumentacji, prowadzona zwykle przez oderwane od rzeczywistości środowiska radykalnie konserwatywne, opiera się na narracji, według której „winne” temu zjawisku są: „cywilizacja śmierci”, „ideologia gender” czy jakkolwiek inaczej nazwiemy generalny pogląd, że kobiety są dokładnie tak samo wartościowymi ludźmi jak mężczyźni, mają takie samo prawo do wybierania sobie życiowej drogi, a macierzyństwo nie musi być alfą i omegą ich aspiracji. Doskonałym przykładem na takie myślenie była idiotyczna kampania „nie zdążyłam zostać matką”, którą pamiętamy z zeszłego roku. Cała ta retoryka opiera się na przekonaniu, że wystarczy odebrać podstawowe prawa osobom LGBT, zakazać antykoncepcji, a aborcję karać śmiercią i cały kraj zaróżowi się od pulchnych bobasków i ich spełnionych mam. Z wyznawcami tego poglądu rozmawia się o tyle trudno, że są oni odporni na podstawowe fakty, sprzeczne z ich wizją – np. taki, że w krajach, gdzie prawa reprodukcyjne nie są tak restrykcyjnie ograniczane – rodzi się więcej dzieci niż nad katolicką Wisłą.
Druga, znacznie bardziej racjonalna przyczyna, która często pada w rozmaitych dyskusjach, to kwestie ekonomiczne. Polki w Wlk. Brytanii, gdzie mają zapewnione z jednej strony pewne minimum socjalne, a z drugiej – infrastrukturę opiekuńczą w postaci żłobków i przedszkoli, rodzą znacznie chętniej. Posiadanie drugiego, a tym bardziej trzeciego dziecka, łączy się w Polsce z ogromnym ryzykiem popadnięcia w ubóstwo, zwłaszcza dla kobiet – fatalnie działający system alimentacji sprawia, że po rozstaniu z partnerem samodzielne matki nie są w stanie zapewnić dzieciom i sobie godnego życia. Brakuje też placówek opiekuńczych, zwłaszcza dla najmłodszych dzieci; pozycja kobiet na rynku pracy jest znacznie gorsza niż mężczyzn.
Wszystko to prawda, ale jest jeszcze jeden powód niskiego przyrostu naturalnego, o którym mówi się niewiele – być może dlatego, że dotyczy on czystej fizjologii, „tych”, „kobiecych” tematów. Jest to poród. W polskim szpitalu publicznym w ogromnej większości przypadków jest to dla kobiety głęboko upokarzające, bolesne i nieprawdopodobnie trudne przeżycie, którego po prostu nie chce powtarzać. Jak pisze w najnowszym raporcie NIK, jest naprawdę źle. Lekarze, z których rekordzista był teoretycznie w pracy nieprzerwanie przez 151 (!) godzin, niewystarczająca liczba położnych i pielęgniarek, wieloosobowe sale, brak znieczulenia, przymusowe nacinanie krocza, przekłuwanie pęcherza płodowego to norma. Uzasadniony strach przed porodem naturalnym sprawia, że aż jedna trzecia ciężarnych rodzi przez cesarkę, co z kolei powoduje, że polskie położnictwo mimo swojego fatalnego stanu jest jednym z droższych w Europie. Przede wszystkim jednak odziera się rodzące z godności i intymności, przynależnych każdemu człowiekowi.
Nieprawdopodobne, że żadnemu politykowi, zadającemu sobie pytanie „dlaczego Polki nie rodzą” nie przyszła do głowy odpowiedź „bo to strasznie boli”.
Assange o zagrożeniu wolności słowa
Twórca WikiLeaks Julian Assange po kilkunastu latach spędzonych w odosobnieniu i szczęśliw…
Jak rozumiem wtedy, gdy w Polsce przyrost naturalny był wysoki (chocby l.80) rodziło sie bez bólu. Taka ciekawostka fizjologiczna
I tu widać wielką rolę czarnej siły przewodniej: a niech rodzą, niech się meczą, bo w świętobliwiej książeczce zapisali „w bólach rodzić będziesz”. I niech potem umierają, bo to kasa za pogrzeb.