Od czasu śmierci prezydenta Hugo Chaveza w 2013 r. Wenezuela stoi w obliczu piętrzących się problemów gospodarczych i politycznych, które właśnie osiągają swoje apogeum. Najbliższe miesiące będą decydujące dla zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej sytuacji kraju. Groźba interwencji pod egidą USA staje się bowiem bardziej realna z każdym dniem narastania krajowego chaosu – administracja Trumpa chętnie bowiem posłuży się wymówką “interwencji humanitarnej”, zwłaszcza że ma pod tym względem już zielone światło ze strony zdominowanej przez siebie Organizacji Państw Amerykańskich.
Sygnałem do ataku może być wzbierający na granicach kraju kryzys migracyjny, opisywany już przez media w USA jako “zagrożenie dla świata”. Kluczem do ratowania Wenezueli jest więc opanowanie sytuacji wewnętrznej, a najważniejszym czynnikiem, który może o tym zdecydować – wprowadzona właśnie przez Nicolasa Maduro reforma systemu monetarnego. W ogniu napięć wykuwa się nie tylko nowa polityka gospodarcza. Misja opanowania hiperinflacji, pod ciężarem której załamuje się cała gospodarka, jest faktycznie próbą odzyskania zaufania społecznego przez rząd.
Powstrzymać chaos
Pod koniec lipca prezydent Maduro zapowiedział szereg kroków składających się na reformę walutową. Należy uznać, że pierwszy z nich dokonał się już w marcu: wenezuelski rząd wprowadził wtedy kryptowalutę petro, której wartość została powiązana z kursem ropy na światowych rynkach. To zrozumiałe, ponieważ cała gospodarka kraju zależna jest od eksportu tego surowca i od tego, co za tak zarobione pieniądze można importować. Decydujący moment nastąpił 20 sierpnia, kiedy zgodnie z zapowiedzią rząd przeprowadził denominację boliwara. W istocie wprowadzono nowy pieniądz. Sama jego nazwa: suwerenny boliwar ma symbolizować naczelną ideę stojącą za reformą – ideę samostanowienia, która od początku przyświecała Rewolucji Boliwariańskiej rozpoczętej przez Chaveza w 1999 r. Stary i nowy boliwar będą przez pewien czas funkcjonować równolegle, wymieniane w stosunku 10000:1 – taka też nastąpi rewaluacja cen. Z punktu widzenia konsumentów reforma oznacza więc denominację przez skreślenie pięciu zer z banknotów. Przeliczeniu ulegną też oczywiście pensje i emerytury.
It has been a week of popular support and tireless work to begin the monetary and economic restructuring of the country. We will dismantle the perverse war of neoliberal capitalism to install a virtuous, balanced, sustainable, healthy and productive […] https://t.co/mAvgAik5xo
— Nicolás Maduro (@maduro_en) August 20, 2018
Zmiana została poprzedzona dwutygodniową kampanią informacyjną, w której rząd współuczestniczył razem z bankiem centralnym i bankami prywatnymi. Stworzono m.in. internetowy kalkulator cen. Rząd bardzo sumiennie podchodzi do kwestii komunikacji ze społeczeństwem, czemu trudno się dziwić. Reforma przychodzi u szczytu gospodarczego tajfunu i postrzegana jest jako kolejna belka rzucona pod nogi obywateli, z trudem wiążącym koniec z końcem. Ekipa Maduro nie ustaje jednak w podkreślaniu bezwzględnej konieczności podjętych przez siebie decyzji: chodzi o być albo nie być Wenezueli.
Hiperinflacja, która zgodnie z wcześniejszymi prognozami MFW ma wraz końcem 2018 r. wynieść 1000000 proc., uniemożliwia w zasadzie życie w kraju, powodując masową emigrację Wenezuelczyków do krajów sąsiednich, głównie do Kolumbii i Brazylii. Rodzi też napięcia na terytoriach przygranicznych: uchodźcy padają ofiarami ksenofobicznej przemocy, a problem przenosi się już na poziom dyplomatyczny, powodując zaostrzenie relacji z geopolitycznym otoczeniem Wenezueli, spolegliwym wobec Waszyngtonu i wrogim wobec Caracas.
Stan, w którym wskutek hiperinflacji przeciętna pensja robotnicza starcza na kilogram ryżu, jest oczywiście nie do utrzymania. Zjawisko tak szybkiego wzrostu cen da się porównać do historii znanej chociażby z Republiki Weimarskiej lat 20. XX w., kiedy otrzymawszy wypłatę rano, pracownik nie mógł być pewien, co kupi za nią wieczorem. Działa tu mechanizm błędnego koła i samospełniającej się przepowiedni, powodując, że opanowanie tego procesu wymaga zwycięstwa w subtelnej grze psychologicznej, którą rząd prowadzi właśnie z narodem. Jednym z jej elementów jest fakt, że wenezuelskie społeczeństwo w istocie samo odeszło już od boliwara, a stale rosnący czarny rynek dolarowy powoduje dalszy spadek wartości oficjalnego pieniądza. Denominacja – nawet przy założeniu powiązania waluty ze względnie trwałą wartością, czyli ceną ropy – da niewiele, o ile nie zostaną podjęte szerzej zakrojone działania zmierzające do odbudowy wiary w krajową walutę, w gospodarkę i w sam rząd.
Po raz pierwszy zapowiedziano więc wstrzymanie pokrycia deficytu budżetowego z dodruku pieniądza. Zdecydowano się też na znaczne rozluźnienie kontroli nad handlem dolarami. Wraz z wprowadzeniem reformy na terenie kraju otwarto 300 kantorów, gdzie amerykańską walutę można wymieniać swobodnie. By urealnić wartość pieniądza, za oficjalny uznano kurs czarnorynkowy, co w praktyce oznaczało 97-procentową dewaluację boliwara.
To nie jedyne metody, jakie zastosowano celem podniesienia zaufania do nowego pieniądza ze strony obywateli i otoczenia gospodarczego kraju. Kolejnym krokiem było przekazanie bankowi centralnemu części aktywów państwowego koncernu naftowego PDVSA, a dokładnie części rezerw ropy. Teraz bilans banku będzie obejmował wartość tych środków. Z jednej strony jest to próba zaczepienia wartości waluty w czymś trwałym. Z drugiej jednak cena ropy cały czas jest zależna od spekulacji na światowych rynkach, nie mówiąc już o tym, że aktywa PDVSA, o których mowa, to 30 mln baryłek “czarnego złota” nadal spoczywających pod dnem oceanu. Ich wartość jest hipotetyczna, chociaż jest to akurat cecha większości aktywów tworzących dziś światowy system finansowy. W obecnych warunkach rzecz w ogromnej mierze sprowadza się do wiary w kompetencje ekipy Maduro.
Dobrym pomysłem była kampania sprzedaży udziałów w rezerwach złota banku centralnego – to istota przedsięwzięcia o nazwie “Plan oszczędności w złocie”. W jego ramach każdy obywatel może nabyć tytuł do jednej lub większej ilości sztabek ważących 1,5g lub 2,5g. Podnosi zaufanie ludzi do nowej waluty, by w ogóle chcieli się nią posługiwać.
Żeby za nowym pieniądzem mogła stać jakakolwiek siła nabywcza, dokonano rzeczy bezprecedensowej, ogłoszono bowiem podwyżkę zarówno płacy minimalnej, jak i pensji w budżetówce wynoszącą 3646 proc. Rząd zapowiedział również trzymiesięczny okres przejściowy, podczas którego będzie dopłacał prywatnemu biznesowi do wypłat pensji minimalnej. Być może wpłynie to zachęcająco na rodzimych kapitalistów, by chciało im się znowu produkować lub importować na rynek krajowy, a nie wywozić wszystkiego do Kolumbii – w ciągu ostatnich latach stało się to bowiem gwoździem do trumny całej gospodarki, przekładając się dotkliwe braki w zaopatrzeniu. Polityce podniesienia płac towarzyszy zapowiedź zwiększenia podatku VAT z 12 proc. do 16 proc., a jednocześnie całkowite zwolnienie z VATu żywności i leków.
Trudno miarodajnie oceniać skutki reformy monetarnej po upływie miesiąca od jej wprowadzenia. Krzepiąco brzmi komunikat rządu, że nowe boliwary sukcesywnie rozchodzą się po gospodarce, a budżet wygląda nad wyraz stabilnie. W ciągu miesiąca urząd skarbowy zebrał podatki w łącznej kwocie 4,6 mld suwerennych boliwarów, co stanowi 35 proc. wszystkich wpływów fiskalnych w bieżącym roku. Nie wyemitowano żadnych pieniędzy na pokrycie deficytów.
„Nie wykluczamy żadnej opcji”
Jednak największym zagrożeniem dla reform są amerykańskie sankcje, które utrudniają wymianę zagraniczną, osłabiają zaufanie rynków do rządu Maduro i pogłębiają zapaść wewnętrzną. Zarządzona w 2017 r. przez Donalda Trumpa “blokada finansowa” oznaczała nie tylko zamrożenie amerykańskich kont polityków z otoczenia Maduro, ale też zakaz transakcji z wieloma wenezuelskimi instytucjami finansowymi oraz odcięcie Caracas od aktywów banku Citgo. Same transfery z Citgo dawały państwu wenezuelskiemu 1 mld USD rocznie. Sankcje zagrażają płynności finansowej państwa – Wenezuela nie jest w stanie efektywnie spłacać wierzycieli zagranicznych ani starać się o restrukturyzację długów. Osłabia to pozycję kraju w negocjacjach z Międzynarodowym Funduszem Walutowym.
The Venezuelan people bear the tragic cost of the Maduro regime’s rampant corruption & tyranny—recent moves will only make life worse for every Venezuelan. We call on the regime to return freedom & democracy to #Venezuela & to allow aid into the country to help those suffering. https://t.co/8tmFwaqTit
— Vice President Mike Pence (@VP) August 20, 2018
Wiceprezydent USA Mike Pence korzystając z Twittera przepowiadał już reformom Maduro klęskę, zapowiadając, że tylko pogorszą one sytuację, a samemu państwu wenezuelskiemu odmawiając wszelkiej wiarygodności. Agresywna postawa Trumpa wobec całego wręcz świata powodują narastające nawet w zachodnich mediach przekonanie, że USA szykują interwencję wojskową przeciwko Wenezueli, i krytyczną ocenę tych zamiarów. Światowa opinia publiczna jest zbyt świadoma zła wyrządzonego przez dotychczasowe przewroty organizowane w krajach Ameryki Łacińskiej przez USA, by była skłonna zaakceptować kolejny (choć pewnie łagodniej oceniłaby Stany Zjednoczone, gdyby to Obama wydał rozkaz ataku na Wenezuelę niż “barbarzyńca” Trump). Rzadko jednak można się w mainstreamie spotkać z krytyką samych sankcji gospodarczych. Warto przede wszystkim zauważyć, że nigdy nie były one skuteczne. Żaden znienawidzony przez USA rząd nigdy nie upadł w wyniku nałożenia embarga. Najczęściej prowadzą one do umocnienia władzy “branej na celownik” wskutek mobilizacji społeczeństwa przeciwko interwencji zewnętrznej. Sztandarowym przykładem jest Kuba. Sankcje poza tym bywały też stosowane właśnie jako wstęp do napaści militarnej – tutaj kłania się przypadek Iraku.
Konsekwentna krytyka amerykańskiej polityki “dolewania oliwy do ognia” powinna więc zawierać potępienie sankcji jako sabotażu nastawionego na pogłębienie chaosu wewnętrznego, żeby móc potem rozpocząć wojnę pod hasłami “interwencji humanitarnej”. Staje się to aż nadto jasne w świetle mającej miejsce 4 sierpnia próby zamachu, którego cudem uniknął prezydent Maduro. Władze Wenezueli oskarżyły USA o sprzyjanie zamachowcom. Ujawniono nawet propozycję, jaką przedstawiciele administracji Trumpa mieli złożyć wenezuelskim generałom: poparcie USA dla ewentualnego puczu. Wojskowi odmówili. Władzom USA nie chciało się nawet zaprzeczać. Sprawę, co ciekawe, odkrył New York Times, otwarcie wytykając Trumpowi głupotę takiego pomysłu. Bynajmniej nie oznacza to rewizji stosunku etablishmentu Demokratów do Wenezueli. NYT stoi na stanowisku “Maduro must go”, co oznacza poparcie polityki “zmiany reżimu”, wymierzonej w suwerenność Wenezueli. Docelowo USA chciałyby rządzić nią przy udziale elit kompradorskich, dziś tworzących w tym kraju “demokratyczną opozycję”. Miałby więc wrócić stan rzeczy sprzed czasów Chaveza.
Pierwszym spośród mainstreamowych polityków Europy, który miał odwagę otwarcie stanąć po stronie Wenezueli, był były premier Hiszpanii Jose Luis Rodriguez Zapatero. Publicznie oświadczył, że polityka sankcji ze strony USA służy jedynie pogłębianiu kryzysu, a masowa emigracja, która jest tego wynikiem i rodzi napięcia w przygranicznych obszarach Brazylii i Kolumbii, jest cynicznie wykorzystywana jako pretekst do grożenia interwencją.
Jakby na potwierdzenie słów Zapatero Washington Post oznajmił światu, że przez problem gwałtownej fali uchodźców Wenezuela stanowi “zagrożenie dla świata”, dając tym samym zielone światło do nadchodzącej napaści. Zaniepokojony Zapatero pojechał z wizytą do Caracas, by “przyjrzeć się wszystkiemu z bliska” i mediować z sporze migracyjnym z Brazylią. Tymczasem gromy w jego kierunku ciska Luis Almagro, proamerykański sekretarz generalny Organizacji Państw Amerykańskich, niestrudzenie pracujący na rzecz politycznej izolacji Wenezueli w regionie. Wcześniej, podczas wizyty w Kolumbii otwarcie nawoływał do interwencji wojskowej w Wenezueli, głoszą, że “nie należy wykluczać żadnej opcji”, czym zyskał sobie miano czołowego podżegacza wojennego w regionie. Zaatakował w końcu samego Zapatero, obrzucając go obelgami, nazywając “imbecylem”. W jego obronie stanął obecny minister spraw zagranicznych Hiszpanii Josep Borrell, nie zostawiając na Almagro suchej nitki. Stosunek sytuacji w Wenezueli zaczyna więc rodzić napięcia dyplomatyczne przekraczające Atlantyk. Hiszpania ma ze względów historycznych liczący się wpływ w regionie, trudno jednak ocenić, na ile poważnie jej kroki mogą być odbierane przez Amerykanów. Trudno przypuszczać, by mogło ich to zniechęcić w obliczu pokusy, jaką stanowią największe na świecie złoża ropy w Pasie Orinoko, do części których rości sobie prawo ExxonMobil.
Perspektywy
Zdecydowanie bardziej USA mogą się przestraszyć Chin. A geopolityczna siła ciążenia nieubłaganie pcha Maduro w objęcia Xi Jin Pinga. Obu zależy na stworzeniu globalnej przeciwwagi dla USA. Chiny są bez wątpienia nowym biegunem porządku wyłaniającego się z kruszejącej hegemonii Stanów Zjednoczonych. Z pewnością nie pogardzą politycznym przyczółkiem w regionie Karaibów.
Wenezuela otrzymała już od Pekinu nową pożyczkę w wysokości 5 mld dolarów, choć bardziej prestiżowe wydaje się zaproszenie do udziału w obecnie największym na świecie przedsięwzięciu gospodarczo-infrastrukturalnym: Nowym Jedwabnym Szlaku (której rozmach geograficzny zaczyna w tym kontekście poważnie zaskakiwać). Jeżeli Caracas chce dołączyć do bloku gospodarczego, w którym będzie mogło uwolnić się od dyktatury dolara, trudno się dziwić temu wyborowi. Zwłaszcza, że nawet Arabia Saudyjska sprzedaje już ropę za juany. Maduro musi być pod tym względem ostrożny, bo Chińczycy nic nie robią za darmo. Mają pozycję wschodzącego imperium i potrafią z niego korzystać: niektóre państwa Azji zaczynają być zagrożone gospodarczym przejęciem przez ChRL, ponieważ zaczynają bankrutować na kredytach udzielonym im przez Pekin. A Wenezueli podobno cały czas chodzi o suwerenność.
Wracając do źródeł obecnego kryzysu w Wenezueli należy przede wszystkim stanowczo odrzucić mainstreamowe wymysły, że odpowiada za niego jakiś “socjalizm”. 92 proc. wenezuelskiej gospodarki znajduje się w rękach prywatnych, hiperinflacja jest w 100 proc. działem spekulantów, bo oni dyktują ceny, a braki towarów są działem prywaciarzy masowo szmuglujących je do Kolumbii, by tam po ich sprzedaży tanio kupić dolary. Katastrofa, która nabrała tempa po śmierci Chaveza w 2013 r. jest pochodną ucieczki kapitału z kraju po spadkach światowych cen ropy. Owszem, Maduro postąpił krótkowzrocznie dążąc do restrykcyjnej kontroli kursu dolara – a w istocie wprowadzając podwójny jego kurs – i na pewno przyczyniło się to do zaostrzenia spekulacyjnego obłędu w kraju. Tak czy inaczej wszystko wskazuje na to, że spadkobiercy Chaveza – tak samo zresztą, jak wcześniej on sam – nie mogą poradzić sobie z kapitalizmem, nie zaś z socjalizmem. Dramatyczna sytuacja wynika z braku wcześniejszej determinacji do konsekwentnego posuwania rewolucji boliwariańskiej naprzód.
Hugo Chavez wiedział, że musi się to wiązać ze przezwyciężeniem uzależnienia gospodarki od ropy – dopiero wtedy pełna suwerenność będzie możliwa. Jeżeli to właśnie ma oznaczać “Socjalizm XXI wieku”, trzeba w tym celu stworzyć bez mała nowy model relacji gospodarczych, oparty na autentycznej demokracji ekonomicznej i masowym zaangażowaniu w nią społeczeństwa, co zamierzał osiągnąć, ale nie zdążył zrealizować poprzednik Maduro. Jednak postęp w tym kierunku będzie praktycznie niemożliwy, bez opanowania trwające nadal hiperinflacyjnej paniki. Powodzenie obecnych reform będzie kluczowe.
Pamiętajcie o obozach
Czas na szczerość, co w dzisiejszej Polsce raczej szkodzi, niż pomaga. Przyjechał otóż do …
W prawie taki sam sposób USA zdestabilizowały Chile w latach 1970-1073. Destabilizowały Nikaraguę w latach 1979-1990.
tak to jest jak jedno państwo próbuje socjalizmu w kapitalistycznym świecie