O książce „Kapitalizm sieci” i horyzontach rzeczywistości politycznej kapitalizmu kognitywnego Portal Strajk rozmawia z jej autorem, Janem Zygmuntowskim, ekonomistą, spółdzielcą i wykładowcą Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie.
Co to w ogóle jest ten kapitalizm kognitywny, tak w prostych słowach? Da się to wytłumaczyć bez mnóstwa informacji i statystyk, które przytaczasz w książce?
Kapitalizm opiera się na ciągłej ekspansji i akumulacji, a więc przetwarzaniu coraz to nowszych rzeczy na towary i przywłaszczania ich. Kapitalizm kognitywny skutecznie kolonizuje informację, pracę naszych umysłów i powstające z nich produkty, czyli wiedzę i dane.
Z tym wiąże się masa zagadnień. Kapitalizm kognitywny musi tworzyć nowe prawa własności, w tym przypadku intelektualnej, aby bronić tych towarów. Musi również tworzyć aparaty technologiczne zdolne do przechwytywania od nas tej pracy i monitorowania jej. Jednak u jego podstaw leży stała ekspansja, o której pisał Karl Polanyi przy okazji przejścia z feudalizmu do kapitalizmu przemysłowego. Teraz mamy do czynienia z podobnym procesem grodzenia nowych przestrzeni, tylko tym razem są to pola cyfrowe.
A jak byś ujął, w spotkaniu z ortodoksyjnym marksistą, przywiązanym mocno do tradycyjnych koncepcji pracy, proces tworzenia się wartości tych kognitywnych danych?
Posłużyłbym się tutaj definicją podsuniętą mi przez Mikołaja Ratajczaka: praca jest po prostu aplikowaniem reguł do rzeczywiści. Jeśli tak ją zdefiniujemy, to dostrzegamy, że praca fizyczna, na przykład kopanie łopatą, też jest wcielaniem jakiś reguł. Wiem, jak korzystać z łopaty: wbijam ją w ziemię, podważam i wykopuję dół. Reguła jest prosta, tam ma leżeć ziemia, tutaj ma być dół. Oczywiście nie obejdzie się bez określonej dawki motorycznej pracy mięśni, ale jednak chodzi o to, żeby wykonać ten zestaw reguł, aż się osiągnie zakładany cel.
W takim ujęciu praca intelektualna również ma swoją wartość. Pisanie tekstów, tworzenie języka programowania, tłumaczenie nadal pozostaje praktyczną realizacją pewnych zestawów reguł. Idźmy dalej: także czynności takie jak skrolowanie Facebooka i klikanie reakcji, mogą być mikropracą. To również jest aplikowanie pewnych reguł na podstawie analizy tekstu, znajomości platformy. Wpierw analizuję, potem klikam odpowiednią ikonę, wyrażam przez to swoje emocje i pracę intelektualną.
Wszystko to tworzy wartość. Ujmowałbym ją, robiąc ukłon w kierunku klasycznych marksistów, jako powiązaną z czasem pracy, który wkładamy w coś. Czasem jest to czas społecznie użyteczny, a więc średni czas potrzebny, aby uzyskać pewne efekty.
Nadmierne skupienie się na pracy fizycznej nie bierze pod uwagę tego, jak wiele rzeczy w dzisiejszym świecie jest wytwarzanych w sposób niekoniecznie fizyczny. Nie da się budować domów, leczyć ludzi czy inspirować do działania, pisząc książki, tylko i wyłącznie pracą fizyczną. Oczywiście jest ona ważną pracą, ale obok niej powstały rezerwuary innych rodzajów prac, które wcześniej pozostawały w ukryciu.
Jak wygląda zatem proces utowarowania pracy niematerialnej? Jak sam wskazujesz w książce, nie zawsze funkcjonowała ona jako towar. Zielonymi wyspami tego procesu były między innymi uniwersytety, ale również i do niedawna internet.
Proces ten ma dwie części. Z jednej strony jest to zatrudnianie ludzi w ramach gig economy, a z drugiej przechwytywanie rezultatów np. prostego klikania myszką na Fejsie.
Pierwsze takie ruchy zaczęły się w szczycie rewolucji przemysłowej, kiedy to odkryto, że praca intelektualna ma wartość. Wtedy prawdziwi wynalazcy i rzemieślnicy nie chcieli własności intelektualnej, ponieważ nagle niemożliwe byłoby wspólne dzielenie się efektami swej pracy, zagarniały to prywatne firmy. Był to skomplikowany proces pisania patentów. Dopiero internet i świat cyfrowy sprawił, że możemy łapać, zapisywać i gromadzić informacje w jak najmniejszej formie. Prosta informacja zapisana w formie tekstu, czy sygnału, mówiąca na przykład, że pewna akcja na giełdzie wzrośnie pod względem wartości o tyle punktów procentowych. To jest prosta informacja, którą w szybkim tradingu w latach 80. i 90., była przemycana za pomocą pagerów i komputerów. Dziś jednak mamy do dyspozycji znacznie więcej narzędzi i z każdego ruchu myśli w świecie cyfrowym możemy uzyskać dane, takie jak liczba sekund, które człowiek poświecił, aby spojrzeć na reklamę. Te dane, tak jak i patent, są użyteczne. Nie w formie pojedynczej, ale w formie ogromnego zbioru danych już tak. Od profilowania do śledzenia ludzi, tworzenia patentów, kontrolę polityczną i gospodarczą.
Piszesz też o tym, że proces ten jest geograficznie ograniczony. Dopiero teraz obserwujemy, jak rozlewa się on w miarę równolegle w skali globalnej. Trudno jednak nie zgodzić się, że to USA jest centrum komodyfikowania pracy niematerialnej i wyciągania z niej wartości. W jakim to miejscu stawia takie kraje takie jak Polska, które nie nadążają za tymi trendami?
Jesteśmy krajem półperyferyjnym w dalszym ciągu. Niestety sami wchodzimy dobrowolnie w ten obszar. Ostatnio słyszałem wypowiedź samorządowca, który mówił, że na pewnym terenie powstanie wielka serwerownia amerykańska, co mieszkańcy powinni traktować jako dar od niebios, pewnego rodzaju błyszczące paciorki. Tyle, że tę serwerownię można porównać do najprostszej montowni samochodowej. My nie mamy świadomości, że wartość jest tam, gdzie jest platforma i wielka marka. A więc tam gdzie jest kontrola, fabryka sieci, która pośredniczy pomiędzy wieloma, różnorakimi podmiotami. My się cieszymy z tego, że ktoś u nas będzie dane składował. Wydaje nam się, że mamy centralne miejsce w całym procesie, a koniec końców jest to składowisko.
Nie nadążamy za inwestycjami w kapitał niematerialny.
Tutaj w Europie liderem jest Szwecja, która przeznacza aż 10 procent inwestycji w infrastrukturę niematerialną.
Nieprzypadkowo mająca platformę Spotify. Przy czym musimy pamiętać, że inwestycje te to nie tylko dane i programy, ale też usługi konsultingowe i szkolenia. A więc żywa praca, idąc za autonomistami, których teoria tutaj służy nowoczesnej rachunkowości. U nas tego nie ma. Ciekawy raport pod tym względem wypuścił Polski Instytut Ekonomiczny, który mówi, że powinniśmy zacząć wliczać do inwestycji publicznych wydatki idące na ochronę zdrowia, ale też edukację. To jest żywa praca, która tworzy wartość. Polska jako kraj półperyferyjny powinna rozpoznać swoje miejsce w świecie i zacząć je zmieniać.
Czy Unia Europejska jest tutaj naszym sojusznikiem w tej kwestii, czy raczej stopuje nasz proces wychodzenia z tej cyfrowej półperyferyjności?
Mam wrażenie, że cała Unia zmaga się z podobnym problemem. Europa stacza się w półperyferyjną rolę względem Chin i USA, które walczą o to, które z nich będzie miało największe wpływy w największym bloku gospodarczym świata. Problemem jest tutaj brak sterowności. Przykładem może tutaj być inicjatywa GAIA-X, w ramach której Francuzi i Niemcy chcą stworzyć chmurę obliczeniową, po czym do prac nad nią wchodzi amerykański Palantir. Wszyscy patrzą na to z niedowierzaniem. O jakiej suwerenności może być tu mowa, kiedy amerykańscy szpiedzy siedzą w całym projekcie od początku? Po czym Palantir zaczyna wykonywać jakieś dziwne ruchy, sabotując prace.
Myślę, że jakby Polska zaczęła trochę poważniej grać przy europejskim stole, to mogłaby więcej na tym zyskać, niż teraz, kiedy to jest to szamotanie się pomiędzy kolejnymi ogromnymi korporacjami amerykańskimi. Niestety na razie sygnały są inne. Europejscy eksperci nie chodzą już do polskich europosłów, ponieważ ich poparcie zamyka, a nie otwiera kolejne drzwi. A więc ci, którzy chcą walczyć z półperyferyjnością Polski, tylko ją pogłębiają. Większość polskich polityków nie rozumie tego, o czym teraz mówimy.
Czy jest jakiś gracz, poza trójką Unia, Chiny i USA, który znalazł dla siebie poważniejszą rolę? Mamy ogromny rynek rozwijającej się Afryki, Indie, Oceanię, Amerykę Południową, czy gdzieś tam rodzi się nam kolejny cyfrowy tygrys?
Ja bym wskazał Indie. Afryka jest skupiona na wewnętrznym przełamaniu ogromnej zapaści demograficzno-gospodarczej. Dla nich konsensus waszyngtoński, czy neoliberalizm, oznaczał po prostu masowy drenaż surowców, niewolniczą pracę i katastrofę. Tak jak kapitalizm zawsze opierał się gdzieś na obrzeżach o niewolnictwo, tak i tutaj miało to miejsce. Systemowy rasizm i traktowanie krajów globalnego południa, w których można mówiąc wprost działać w sposób mafijny, o czym doskonale wiemy. Liderzy społeczni są mordowani w tych krajach po dziś dzień za pieniądze globalnych gigantów. Tego typu praktyki sprawiają, że dla Afryki technologia jest szansą na przeskoczenie ogromnej zapaści cywilizacyjnej. Najlepszym tego przykładem jest kenijska M-Pesa, system elektronicznej płatności omijający banki, bazując na prepaidach SMS-owych. System ten wprowadza do kraju coś, czego wcześniej w formie tradycyjnej w ogóle nie było.
Indie są w kompletnie innej sytuacji. To największy naród na Facebooku. Gdybyśmy spróbowali go zamienić w spółdzielnię, jak proponowałem w książce, najwięcej delegatów posiadałyby Indie. Więc to trochę zmienia nam orientację. Liczbowo Indie, Indonezja, Egipt, to one byłyby tu największymi udziałowcami Fairbooka, spółdzielczego FB. Indie są tego świadome i kiedy słyszą one na arenie międzynarodowej o wolnym przepływie danych, to od razu wiedzą, że jest to inicjatywa, która pozwalałaby na większą inwigilację ludzi i utratę państwowej suwerenności, przez co aktywnie jej się przeciwstawiają. To tam też istnieją najbardziej rozwinięte środowiska ekspertów IT, którzy już teraz tworzą projekty cyfrowej suwerenności. Tam rodzi się kolejny tygrys i to stamtąd możemy brać nauki na przyszłość.
Rozmawiał Wojciech Łobodziński.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…