(Od redakcji: poniższy tekst dotarł do nas na dwa dni przed wyborami. Wstrzymaliśmy jego publikację, ponieważ uznaliśmy w redakcji, że nie jest naszym zadaniem demotywowanie wyborców Roberta Biedronia, chociaż jego programowi i sposobowi prowadzenia kampanii nie raz przyglądaliśmy się krytycznie. Teraz publikujemy ten głos, by zacząć nim dyskusję o tym, jakie wnioski należy wyciągnąć z I tury wyborów i co lewica powinna zrobić teraz. Nie chodzi o kopanie leżącego. Przeciwnie, to doskonała okazja, by szukać nowych i tym razem skutecznych dróg dotarcia do społeczeństwa pragnącego sprawiedliwego i uczciwszego świata.)
Nie wierzę w demokrację liberalną, nie wydaje mi się też, jakoby wybory były „świętem demokracji”. Demokracja dzieje się wśród ludzi, na najniższych szczeblach naszego życia: przy piwie, przed blokiem, w komunikacji miejskiej, wszędzie i zawsze, ale na pewno nie w dniu i geście wyborów. Tak uważam. Dlatego właśnie nie zagłosuję na „Lewicę”, chociaż programowo jest mi najbliższa.
Od wielu dni, w zasadzie tygodni, zastanawiałem się, na kogo zagłosować. Najpierw myślałem o Biedroniu, nie dlatego, że mnie przekonuje, ale dlatego, że jest kandydatem Lewicy. Później o Witkowskim z „Unii Pracy”, bo wydawał mi się autentyczny, szczery i najbardziej ze wszystkich kandydatów ludzki, wolny od politycznej nowomowy. Później koleżanki podesłały mi artykuł o tym, jak w Poznaniu eksmitował ludzi, więc zachwyt szybko przeszedł. Ale co dałby głos na kogoś, kto najbardziej odpowiada moim przekonaniom politycznym, jeśli nie ma żadnej szansy na zdobycie nawet trzeciego miejsca, nie mówiąc już o ewentualnej drugiej turze? Może poczucie dumy, że się nie głosuje na mniejsze zło, lecz na kandydata postępowego i poglądowo nam bliskiego. Chwilowe poczucie moralnej małej wygranej, tożsamościowy gest. Zresztą, czy wybory w ogóle, zwłaszcza w sytuacji duopolu PO-PiS mają jakąś inną funkcję?
Kilka dni temu spotkałem swojego przyjaciela, który powiedział mi, że zagłosuje na Trzaskowskiego. Wielce się zdziwiłem, bo wiem, że to człowiek lewicy (mój przyjaciel, nie Trzaskowski), zresztą bardzo zaangażowany aktywista. Spytałem: „dlaczego?”. Powiedział, że zupełnie nie dlatego, że kupuje liberalną wizję Polski Trzaskowskiego ale z tego powodu, że wysoki wynik, z socjologicznego punktu widzenia, w pierwszej turze daje szansę na wygraną w drugiej. Pomyślałem: znowu jakiś anty-PiS i zero pozytywnego myślenia o uprawianiu polityki, myślenia o naszej wspólnocie itd. Ale to, co mi powiedział chodziło za mną przez wiele dni.
Trzaskowski to prezydent POPiSowego układu. Trzaskowski to polityka kompromisu kosztem niespełnionych obietnic (słynna już karta LGBT w Warszawie) i krycie kumpli w myśl zasady rączka rączkę myje (wciąż niewyjaśniona afera reprywatyzacyjna). To nie jest kandydat postępowy i nie jest to kandydat niezależny.
Uważam się za osobę o radykalnych poglądach, przez ostanie lata zjadłem zęby na aktywizmie — ale nie zagłosuję na Biedronia. Wiele bliskich mi osób także nie zagłosuje na niego, postawią krzyżyk przy nazwisku Trzaskowskiego. Nie dlatego, że mu ufają, nie dlatego, że mówi po francusku, nie dlatego, że zamówił 666 tęczowych ławek i nawet nie dlatego, choć to całkiem dobry powód, że, – jak denuncjuje TVP – kiedyś zamiast na jakąś państwową uroczystość poszedł kupić dżem. Nawet nie dlatego, że „Sieci” zrobiły mu kilka tygodni temu wspaniałą laurkę lewicowego i postępowego ekstremisty (niestety nim nie jest). Ale też wielu innych moich autentycznie lewicowych znajomych wzywa do głosowania na Biedronia. Nie rozumiem tego, ponieważ wcześniej część z nich w ogóle wyśmiewała demokrację liberalną i w ogóle głosowanie, a część uznawała, moim zdaniem słusznie, Biedronia jako forpocztę fajnopolactwa, która poza uśmiechem i kilkoma wyuczonymi na pamięć wzruszającymi historiami nie ma nic merytorycznego do powiedzenia. A teraz nagle — prawdziwa lewica idzie głosować na Biedronia. Faktycznie, niezmiernie radykalne. Co to da? Wyłącznie poczucie spełnienia moralnego obowiązku. Fajnie.
Nie liczę na zmianę, przestałem już dawno liczyć na autentyczną zmianę w kontekście „wielkiej polityki”, zmiany zaczynają się od dołu. Nie chcę, aby ginęli moi bliscy i dalsi znajomi LGBTQ+. Nie chcę się bać, a teraz się boję. Boję się jak nigdy, przypomina mi się cały strach, z jakim żyłem, gdy pierwszy raz dostałem w mordę za bycie pedałem. Nie wierzę w demokrację liberalną, nie wydaje mi się też, jakoby wybory były „świętem demokracji”, raczej żałobą. Demokracja dzieje się wśród ludzi, na najniższych szczeblach naszego życia: przy piwie, przed blokiem, w komunikacji miejskiej, wszędzie i zawsze, ale na pewno nie w dniu i geście wyborów. Tak uważam. Dlatego właśnie nie zagłosuję na Biedronia. Bo nie wierzę w ten system i nie wydaje mi się, że głosowanie zgodnie z własnym sumieniem coś może dać. To nie ten dzień i nie ten czas. Nawiasem mówiąc, demokracja liberalna nie zna takiego pojęcia jak „zgodne z własnym sumieniem”.
To nie ja mam obowiązek głosować na Lewicę – nie jestem sztabowcem ani wolontariuszem. To Lewica miała obowiązek przekonać mnie i pozostałe 2 mln osób LGBTQ+, ale też ludzi pracy, wyzyskiwanych, mniejszości. Z Biedroniem, kandydatem, fatalnym, nie miała szans tego zrobić. Zamiast przebić choćby symboliczne 5 proc., przez ostatnie miesiące tylko traciła, a więc jedyną nadzieją, jaką można mieć, jest ta, że nie będzie gorzej niż jest.
Zandberg jak mantrę od kilku dni powtarza, że demokracja polega na tym, żeby głosować na poglądy nam odpowiadające. No nie do końca — głosuje się także na osobę, która składa się z czegoś więcej niż poglądów. Z czego składa się Biedroń? Ciężko powiedzieć, ale na pewno nie z czegoś, co przekonałoby potencjalnych wyborców i wyborczynie lewicy do oddania na niego głosu (być może zrobiłby to sam Zandberg). Dlaczego Lewica chce się „policzyć” przy wyborach, jakby to była zbiórka czerwonego harcerstwa? Jeśli ktoś poważnie traktuje wybory (zakładam, że w przeciwieństwie do mnie Lewica przykłada do tego wielką wagę), to raczej powinien cały czas pracować na wysoki wynik, a nie błagać w mediach swoich wyborców, aby na nich głosowali, żeby „pokazać, ile nas jest”. Lewica od początku mówiła, że ma dużo pracy do wykonania i sporo błędów do naprawienia. Czy zrobiła to?
W niedzielę idę z chłopakiem na spacer i nie chcę, aby ludzie patrzyli na nas z pogardą. I w dupie mam tych, co będą moralizować, że „jestem liberałem”, bo nie głosuję na Lewicę. Wolę codziennie poświęcać się aktywizmowi i nie głosować na kandydata lewicy (ale umówmy się: jakiej lewicy?), aniżeli postawić głos na jedynkę i później dalej bawić się w internetowy aktywizm memów, ironii i pretensji.
Kilka dni temu na antyrządowej demonstracji powiedziałem, że „mamy dość nie tyle, co Prawa i Sprawiedliwości, ale całego skostniałego układu, który nie pozwala nam oddychać” i zwracając się do wszystkich etatowych polityków, ministrów-biznesmenów, premiera, prezesa, opozycji, prezydenta, wszystkich byłych i obecnych agentów obojętności i pogardy krzyknąłem „wypierdalać”. Ze szczerą radością krzyknę to każdemu (choć teraz chyba za to idzie się do więzienia), kto zostanie prezydentem, ponieważ tego urzędu nie obejmie tak czy siak żaden polityk niezależny i postępowy. Krzyknę to w twarz Trzaskowskiemu od razu, jeśli wygra. Pierwszy raz ze złości, każdy następny raz wspólnie z tymi, w których uderzy prezydentura polityka PO.
To nie zwycięstwo Trzaskowskiego, to porażka Lewicy.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…