Mam apel do tych wszystkich miłośników pokoju, którzy chcą głosować na PiS, żeby uniknąć wojny między pałacami: nie lękajcie się. Prezydent Duda będzie współpracował z każdym rządem.
W nerwowych ruchach końca kampanii Prawo i Sprawiedliwość zdaje się przyjmować strategię cokolwiek ryzykowną. Otóż słyszymy – i od Jarosława Kaczyńskiego, i od Beaty Szydło – że większościowe zwycięstwo PiS to gwarancja „współpracy z prezydentem”. „Trwały rząd w pełnej zgodzie i we współpracy z prezydentem” reklamował Prezes w swoim rajdzie po Polsce, a wiceprezesica w poniedziałkowej debacie zapewniała, że trzeba głosować ma PiS, bo „Polska potrzebuje stabilnego rządu i współpracy z prezydentem”.
Pomysł jest o tyle ryzykowny, iż pamiętny kohabitacyjny konflikt, który przeszedł do historii jako „wojna o krzesło”, dla wszystkich – z wyjątkiem najszczerszych zwolenników PiS, których już przekonywać nie trzeba – pozostaje symbolem destrukcyjnych i awanturniczych skłonności prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jeśli zatem Jarosław Kaczyński mówi dziś, że on (w domyśle: tylko on) będzie harmonijnie współpracował z prezydentem Dudą, to wyświadcza swojemu cudownemu dziecku marną przysługę. Przypisuje mu bowiem wierność tym cechom „wielkiego poprzednika”, które w społeczeństwie cieszyły się umiarkowanym mirem.
Oraz – moim zdaniem – głęboko się myli.
Andrzej Duda będzie współpracował z każdym rządem: pisowskim, platformerskim i lewackim też, gdyby kiedyś naród polski zmądrzał do tego stopnia, żeby wybrać sobie lewacki Sejm. Albowiem Andrzej Duda może kochać Prezesa i jego Świętej Pamięci Brata – ale bardziej kocha być prezydentem. A do tego, żeby zrobić to dwa razy – dowodzi historia głowy państwa III RP – trzeba być Prezydentem Wszystkich Polaków.
W weekendowej rozmowie prezydenta z Bogdanem Rymanowskim antypisowskie media wypatrzyły głównie ten fragment, w którym Duda usprawiedliwia obrzydliwe wystąpienie Kaczyńskiego na temat chorób roznoszonych przez uchodźców. Wystąpienie, bezsprzecznie zasługujące na potępienie: w procesie, który socjologia nazywa „mobilizacją ludobójczą” – czyli działaniach propagandowych prowadzących do tego, że jedna grupa ludności gotowa jest wymordować drugą – wyróżnia się m.in. dyskurs sanitarno-epidemiologiczny. To narracja, sprowadzająca się do wskazywania zagrożenia, jakie grupa potencjalnych ofiar niesie dla zdrowia i higieny populacji potencjalnych sprawców. Jest wysoce niepokojącym, że jeden z najważniejszych polityków europejskiego państwa ucieka się do tego typu narracji. I oczywiście chciałoby się, żeby prezydent tego państwa stanowczo takie wystąpienia potępił.
Ale uczciwie trzeba też stwierdzić, że Andrzej Duda nie poparł Jarosława Kaczyńskiego w jego trącącym nazizmem ataku – zamiast tego zastosował dyplomatyczny unik, który powoli staje się jego znakiem firmowym. Na pytanie „Czy pan by się podpisał pod tymi słowami” nie odrzekł ani „tak”, ani „nie”: odrzekł, iż „dla niego osobiście najważniejsze jest bezpieczeństwo rodaków”. I dalej wygłosił długi i sofistyczny monolog na temat niedochowanych obowiązków rządu w zakresie informowania obywateli o zagrożeniach bądź ich braku.
Ta maniera – odpowiadania na każde pytanie spiczem na temat dobra obywateli, obowiązków prezydenta i poszanowania dla demokracji – towarzyszyła Andrzejowi Dudzie przez całą rozmowę. I to, osobiście ośmielam się sądzić, dość udatnie. Prezydent ani razu nie poparł PiS wprost, ani nawet pośrednio. Zapytany, czy „kibicuje PiS-owi” odparł, iż „stoi z boku i nie uczestniczy w wyborach”. Dociskany do muru oświadczył , że „jest prezydentem RP i rozumie, co to oznacza” a oznacza to, że „został wybrany przez ludzi o różnych poglądach”.
Z najwyższą uwagą odmawiał jakiejkolwiek deklaracji co do tego, kogo chciałby widzieć w Sejmie, komu powierzy misję kształtowania rządu, czy choćby, kto ma większe szanse w debacie Kopacz-Szydło. Swój związek z PiS i jego prezesem opisał słowami: „do niedawna byłem członkiem ugrupowania, na którego czele stoi Jarosław Kaczyński”.
Wyraźnie odcinał się też od stałych pisowskich obsesji. Zapytany o wrak tupolewa uznał, że „nie jest to dzisiaj kwesta najważniejsza”. Mało tego – za sprawę drugorzędną uznał też powołanie międzynarodowej komisji w sprawie katastrofy. Z dość jawnym lekceważeniem odniósł się do zapowiedzi Macierewicza w sprawie publikacji aneksu do raportu z likwidacji WSI: „ja będę realizował to, co uważam za ważne dla moich rodaków” – oświadczył, a dociskany dorzucił, iż nie rozmawiał z Antonim Macierewiczem i nie zapoznał się z aneksem, albowiem „ma ważniejsze sprawy do załatwienia”. Z nieco mniejszą dezynwolturą, ale także powściągliwie odniósł się do pomysłów w temacie Orła Białego dla Ryszarda Kuklińskiego: „To jest jeden z postulatów, trzeba się nad tym zastanowić”. Znów – dociskany, czy „jest bardziej na tak, czy na nie” – odparł cierpliwie, iż „takie inicjatywy do niego dotarły” i „podda je pod dyskusję kapituły orderu”.
Jedyną wyraźnie pisowską postawą, którą Andrzej Duda ujawnił podczas tej godzinnej rozmowy, była żywiołowa niechęć wobec Ewy Kopacz – ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to raczej osobista animozja. Którą skądinąd można zrozumieć – premierzyca od początku traktowała nowowybranego prezydenta jako przedłużenie prezesa, a nie samodzielnego polityka. Słusznie czy nie – trudno się dziwić, że stwierdzenia typu „mamy prezydenta sterowanego na pilota” nie wzbudziły sympatii faceta, który, w sposób zupełnie niespodziewany, także dla niego samego, właśnie został wybrany na prezydenta RP.
I, tak zupełnie szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby Ewa Kopacz miała w tej kwestii rację. Andrzej Duda zasadniczo różni się od Lecha Kaczyńskiego. Oczywiście, wykazuje pewną lojalność wobec PiS i Prezesa, a także nie ukrywa niechęci wobec szefowej rządu – ale uczciwie trzeba zauważyć, iż niechęć nie równa się obstrukcji. Rację mają ci, którzy krytykują prezydenta za jego jedyne dotychczas – ideologiczne i idiotycznie uzasadnione – weto do ustawy o uzgodnieniu płci. Ale równocześnie, przez trzy miesiące swego urzędowania, Andrzej Duda podpisał 75 ustaw przyjętych przez Sejm zdominowany przez koalicję PO-PSL. Sejm w którym, powiedzmy to sobie szczerze, ustawy nie po myśli władzy nie przechodziły.
Przemawiając w Pszczynie na parę godzin przez ciszą wyborczą, prezydent nawoływał do wzięcia udziału w wyborach, zachęcał do poważnego namysłu, sławił zalety wspólnoty i szacunku, troskał się obecną w życiu politycznym pogardą, radował się szansą dobrej zmiany. Oczywiście nie trzeba głębokiego namysłu, żeby wiedzieć, kogo w ten sposób reklamował – ale należy odnotować, że nazwa partii, z której wystąpił kwartał temu, nie padła z jego ust. Poprzedni prezydenci w kampaniach wyborczych promowali swoje macierzyste formacje znacznie bardziej otwarcie. I, uczciwie powiedziawszy, nie było w tym nic niewłaściwego – prezydent nie jest stanowiskiem apolitycznym, wszyscy „normalni” prezydenci RP, począwszy od Kwaśniewskiego, byli ludźmi o określonej politycznej proweniencji i nikt nie oczekiwał od nich, żeby zerwali wszelkie kontakty ze środowiskiem politycznym, któremu zawdzięczali wybór.
Andrzej Duda nie jest członkiem „sekty PC”. Nie jest i nigdy nie był człowiekiem z wewnętrznego kręgu Jarosława Kaczyńskiego. Nigdy też nie miał wygrać tych wyborów – miał je z godnością przegrać, przygotowując grunt pod sukces parlamentarny. A w tej chwili stał się pierwszym politykiem, którego Prezes stworzył, ale nie może odwołać. Już to samo gwarantuje mu niechęć ze strony „lidera partii, do której do niedawna należał”. Gdyby Platforma, jej medialni akolici i Ewa Kopacz osobiście nie trwonili czasu i energii na wojnę z prezydentem, tylko skupili się na prawdziwym zagrożeniu, jakim jest Prezes i ci jego ludzie, którzy ciągle należą do kierowanego przez niego ugrupowania – być może mielibyśmy większe szanse na to, że 26 października nie obudzimy się w IV RP.
Cóż, teraz już się tego nie dowiemy.
Agnieszka Wołk-Łaniewska
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Pani redaktor, uwielbiam Panią! nierzadko imponuje mi Pani wiedzą, odważnymi tezami, świetnym dziennikarskim piórem czy po prostu spójnością poglądów, ale Pani umizgi do Dudy mnie zaczynają po prostu irytować. Już w sierpniu w TVN24 stwierdziła Pani, że „Andrzej Duda będzie jak Aleksander Kwaśniewski”, broniła go Pani także u Daniela Passenta w TOK FM, u Elizy Michalik w Superstacji oraz w „Dialogach dam”. Jak Pani wytłumaczy:
– nocną wizytę Dudy u prezesa,
– fakt, że przez dwa i pół miesiąca nie spotkał się z premier polskiego rządu (czyż nie obala to Pani tezy o jego współpracy z każdym rządem?),
– to, że na parę godzin przed ciszą wyborczą reklamuje w Pszczynie polityków ze skrajnie prawicowego skrzydła PIS-u,
– to, że nie potrafił skrytykować haniebnych słów Kaczyńskiego nt. chorób roznoszonych przez imigrantów, lecz powołał się na artykuły z czasopisma Lancet,
– to, że bezczelnie jeździł przez ostatnie tygodnie po kraju, twierdząc, że wyjazdy te miały charakter dziękczynny,
– to, że do niedawna głosił tezy o „zamachu smoleńskim”, a na czas kampanii temat Smoleńska arogancko zbywał.
Będę wdzięczny za odpowiedź,
Pani wierny fan.
„Gdyby Platforma, jej medialni akolici i Ewa Kopacz osobiście nie trwonili czasu i energii na wojnę z prezydentem, tylko skupili się na prawdziwym zagrożeniu, jakim jest Prezes i ci jego ludzie, którzy ciągle należą do kierowanego przez niego ugrupowania – być może mielibyśmy większe szanse na to, że 26 października nie obudzimy się w IV RP.”
A w czym byśmy się obudzili? W kontynuacji ośmiorniczkowej platformerskiej RP wypełnionej rechotem pewnej sorry-blondyny: ale jaja, ale jaja!…? Dzięki, zaryzykuję rządy Prezesa. Przynajmniej jest nadzieja na polityczne trzęsienie ziemi i wyrzynanie się prawactwa, co może dać w końcu szansę lewicy.
A ja po prostu cicho liczę na to, że Prezes długo nie porządzi a PO zdaży się pogrążyć w animozjach i rozpaść.