Ku radości naszego POPiSu, nowy amerykański prezydent Joseph Biden ogłosił zza płotu strzeżonego przez armię, że „skończyły się czasy, gdy Stany Zjednoczone poddawały się z agresywnym działaniom Rosji”. To oczywiście aluzja do kadencji Trumpa i sygnał do wznowienia polityki otwartej wrogości do Rosji, powrót do niezawodnego nieprzyjaciela, wyznaczonego na tę rolę już dawno temu.
Wszystko wraca więc w stare tory, jak zapowiadał sam Biden w czasie swej leniwej kampanii wyborczej. Nic w tym odkrywczego, ale nowemu prezydentowi wyraźnie zależało na podkreśleniu kontrastu między „diabłem” Trumpem a nim samym, domyślnym aniołem. Już jego pierwszy kontakt telefoniczny z prezydentem Putinem wyglądał na radykalną zmianę tonu: jeśli wierzyć amerykańskim relacjom, Biden cały czas sztorcował Rosjanina odmawiając całą litanię uwag i pretensji, co do rosyjskiej polityki, z Nawalnym jako wisienką na tym zatrutym torcie. Reakcja Putina była zaskakująco niemrawa.
Dopiero wczorajsza deklaracja Bidena co nieco wkurzyła Kreml. Rzecznik Pieskow mówił o „wielkim żalu” Rosji wobec „tej mało konstruktywnej, agresywnej retoryki”: „Nie możemy zaakceptować tonu ultimatum. Jak mówiliśmy, nie będziemy takich wypowiedzi brać pod uwagę, szczególnie gdy ich celem jest dawanie nam lekcji.” Dodał, że mimo różnic zdań w różnych kwestiach Kreml liczy na współpracę – w końcu Amerykanie rozmyślili się i przedłużyli traktat rozbrojeniowy New START, czyli teoretycznie to możliwe nawet z Bidenem.
Tak, czy inaczej, mamy dziwaczną sytuację. Prezydent wielkiego imperium, w którym wiarygodność wyborów na zawsze pozostawi grube wątpliwości, który objął władzę odcięty od ludzi 30-tysięczną armią wojska i który ma u siebie dużo więcej „elektoratu negatywnego” i przeciwników politycznych, objętych zresztą cenzurą, niż Putin w Rosji, chciałby pokierować całym światem. Zapowiadał to i wdraża, co nie może przynieść niczego, oprócz problemów.
Jak zawsze, kraje Unii podporządkowały się nowemu, wyznaczonemu kierunkowi, więc nawet te kraje, gdzie rządy używają policji do bestialskiego traktowania opozycji, ujmują się za Nawalnym sprowadzając stosunki Unii z Rosją do „najniższego poziomu”, jak ubolewa dziś Josep Borrell, szef unijnej dyplomacji. Czasem Europa wycofuje się ze swych politycznych danin dla Waszyngtonu (np. przestała udawać i nie uznaje już Juana Guaido za „prezydenta” Wenezueli), ale na ogół dobrze czuje, w którą stronę wieje wiatr i pozostaje poddana.
Oto Zachód odzyskał jedność i oczekuje „scenariusza białoruskiego” w Rosji, jakiegoś buntu społecznego, który zdławiłby u siebie. Dla lewicy Nawalny raczej nie może być bardziej atrakcyjny od Putina, bo to w końcu neoliberalny nacjonalista, rasista i oszust. Woła on o uczciwość, lecz odwieszono mu karę więzienia za finansowe oszustwa jego przedsiębiorstwa kurierskiego, na które poskarżyła się współpracująca z nim francuska marka Yves Rocher, dziś bardzo zaambarasowana, bo miała nie wiedzieć, że Nawalny to bohater.
Dziś, gdy bidenowska linia polityczna obowiązuje nawet producentów perfum, a Rosja jako stary, dobry wróg nr 1, znów znalazła się na celowniku władców Waszyngtonu, ulga może być tylko pozorna. Nie ma „końca historii”, choćby się powtarzała. W istocie skutki nowej amerykańskiej polityki, jakby niebezpiecznie zakompleksionej, pozostają nie mniej nieprzewidywalne, niż za Trumpa.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …