Dla wszystkich, którzy śledzili z Europy społeczny bunt w Chile sprzed dwóch lat, wyniki niedzielnych wyborów parlamentarnych i prezydenckich mogą być co najmniej zaskakujące. Wydawało się, że lewica ma zagwarantowane zwycięstwo, tym bardziej, że aż 78 proc. Chilijczyków w zeszłym roku zaaprobowało otwarcie nowego procesu konstytucyjnego, który miał uchronić kraj przed rządami lokalnej oligarchii, ucieleśnianymi przez krwawą prezydenturę miliardera Sebastiána Piñery, oraz stworzyć ramy dla „prawdziwej demokracji”. Tymczasem wynik wyborczy wygląda na upokarzającą porażkę lewicy.
Chodzi o porażkę, mimo że kandydat lewicy, wcześniej faworyt, 35-letni Gabriel Boric, dostał się do drugiej tury wyborów prezydenckich, zdobywając drugie miejsce, za kandydatem skrajnej prawicy, 55-letnim José Antonio Kastem. Kast, jeśli wygra drugą turę, będzie miał prawdopodobnie (brak jeszcze ostatecznych wyników) do dyspozycji oddany mu parlament, gdzie prawica, zjednoczona ze skrajną prawicą, może mieć odtąd większość, by stanowić prawa. Oczywiście są wieści pocieszające różne części lewicy, jak pierwsze od dziesięcioleci miejsce komunisty w Senacie, czy – w izbie niżej – pierwszej w historii Chile transpłciowej feministki, lecz generalnie przeważa rozczarowanie, a nawet głęboki szok.
W tej chwili wszyscy są wpatrzeni w parę polityków, niegdyś outsiderów, która weszła do drugiej tury prezydenckiej, dzięki odrzuceniu przez wyborców kandydatów lokalnego POPiS-u, który przez 30 lat wymieniał się władzą, tj. centrowej Zgody Demokratycznej Michelle Bachelet i prawicy neoliberalnej Sebastiána Piñery. Profil polityczny Kasta rozciągałby się między Tuskiem a Braunem, a nawet go przekraczał, Boric nie ma żadnego odpowiednika na polskiej lewicy. Jeśli go porównać np. do ostatniego lewicowego kandydata prezydenckiego Roberta Biedronia, Chilijczyk jest daleko, daleko bardziej inteligentny, a do tego ma poglądy kojarzące się z lewicowością i nieporównywalny horyzont kulturowy. Ale są też komplikacje polityczne.
Lewica przeciw lewicy
Dwa lata temu Boric podpisał z prezydentem Piñerą „umowę o wyjściu z kryzysu”, która uratowała temu drugiemu stanowisko. Do dziś wielu ludzi lewicy nie może mu tego wybaczyć, gdyż stało się to niejako w połowie wielkiej społecznej rebelii jesienią 2019 r., gdy obalenie miliardera wydawało się tuż-tuż. To, co prawda, pozwoliło powołać Konstytuantę, ale poddało ją władzy prawicy, a to dało jej okazję do nadania takiego kierunku przemianom instytucjonalnym, by oddalić je od postulatów ludowego buntu. Stąd demobilizacja lewicowego elektoratu i zniechęcenie powodowane wielkim zawodem.
Dynamika społecznej rewolty została bezpowrotnie złamana, choć nie wszyscy to zauważyli. Owszem, Piñera miał wielkie kłopoty, jak i jego reżim, ale ich władza przetrwała i nawet późniejsze ujawnienie przez „Pandora Papers” kosmicznych oszustw podatkowych miliardera nie było w stanie mu zaszkodzić. Krwawo tłumiona rewolta podważyła w końcu pinochetowskie dziedzictwo gospodarczo-społeczne, skandaliczny system emerytalny, sprywatyzowaną ochronę zdrowia, ale jej przedstawicielstwo polityczne nie umiało sformułować programu dla alternatywy ustrojowej, ani zorganizować solidnej bazy politycznej, która by szła w takim kierunku. To jest główna przyczyna przegranej chilijskiej lewicy.
Prowincja przeciw stolicy
Dlatego na wiecach wyborczych Gabriel Boric nigdy nie usłyszał samych owacji. Okrzyki „socjal-zdrajca”, „sprzedawczyk” i podobne towarzyszyły mu podczas całej kampanii.
Dzisiejszy kandydat na prezydenta wyłonił się ze stołecznego, intelektualnego ruchu studenckiego. Santiago właściwie od lat wrzało od lewicowych idei. Dzięki niezwykłemu ruchowi społecznemu sprzed dwóch lat, miastem rządzi dziś feministka i komunistka Iraci Hassler. To w stolicy wybrano do parlamentu Emilię Schneider, ową pierwszą transpłciową kobietę, ale, nieco podobnie jak w Polsce, stołeczna lewicowość bywa bardzo daleka od oczekiwań ludzi z prowincji, którzy przecież też brali udział w próbie obalenia prawicowego prezydenta.
O ile w Santiago Schneider może bez problemu walczyć o legalizację medycznej korekty płci u dzieci, na prowincji coś takiego budzi autentyczny strach. Stołeczne skręty obyczajowe nie bardzo przechodzą w małych miastach, czy na wsi, szczególnie w społeczeństwie mocno konserwatywnym pod tym względem. Owszem, chilijski Kościół katolicki całkiem się skompromitował: cały episkopat musiał podać się do dymisji na żądanie papieża Franciszka, za nieprawdopodobną liczbę gwałtów na dzieciach i ich tuszowanie, ale część wiernych przeszła do ewangelików, a inni, gdy Kościół obiecał już nie gwałcić i nawet nie wyciskać pieniędzy z biedoty, jakoś się z nim pogodzili. Oba Kościoły popierają teraz Kasta. Boric tymczasem był ciągle opóźniony, jego program wyborczy powstał dopiero na trzy tygodnie przed głosowaniem, a i to wygląda jakby był napisany na kolanie.
Od „autonomizmu” do socjaldemokracji
Gabriel Boric jako student prawa pracował z kolegami nad wypracowaniem jakiejś idei pogodzenia stolicy z prowincją, którą nazwali „autonomizmem”. Miała ona naprawić wszystkie historyczne błędy lewicy, w tym Jedności Ludowej Salvadora Allende. Generalnie, Lewica Autonomiczna, którą założył na uniwersytecie, promowała strategię emancypacji ludowej i jej najuboższych sektorów poprzez „myśl zdobytą poza instytucjami”. Oczywiście przypomina to trochę stare idee, jak anarchizm. Według niego, należy odrzucić „centralizm demokratyczny” na rzecz lokalnego samostanowienia. Zdaniem „autonomistów”, dyktatura Pinocheta nadała społeczeństwu nową strukturę, do której dawne idee Allende już nie pasują i należało zaproponować zupełnie coś nowego.
Boric jest bardzo dobrym mówcą, potrafi być dynamiczny i kategoryczny, co mu nadaje pewną charyzmę, lecz jego pomysły cały czas się zmieniały. 10 lat temu pokonał w uniwersyteckich wyborach komunistę i dość szybko stał się znany w całym kraju. Równie szybko połapał się, że jego autonomizm pozostaje nie bardzo zrozumiały dla szerszej, nawet sprzyjającej, stołecznej publiczności. Zaczął budować lewicową „trzecią siłę”, która mogłaby pokonać lokalny POPiS, za pomocą bardziej klasycznych środków. To naprawdę wywołało entuzjazm, również na prowincji. Wyemancypował się z autonomizmu, by wspólnie z innymi niszowymi partiami założyć Szeroki Front, który przeistoczył się później w koalicję wyborczą Po Stronie Godności, coraz wyraźniej skręcającą w kierunku tradycyjnej socjaldemokracji („Nie będziemy przewracać stołu”), z zamiarem łowienia jak najszerszego elektoratu.
Ojciec z Wehrmachtu
Może wszystko to jakoś funkcjonowałoby, ale pojawił się José Antonio Kast, idący sondażowo w górę, szczególnie po opublikowaniu przez Borica swego programu. Opiera się on na czterech filarach: decentralizacja, feminizm, „godna praca” i walka z kryzysem klimatycznym. Jest to program umiarkowanej, miejskiej lewicy. Sprawy socjalno-bytowe zajmują w nim zaskakująco skromne miejsce, choć z początku były akcentowane, nawet w nazwie koalicji.
Kast, krytykując go, wystrzelił w górę jak z procy. Jest to syn oficera hitlerowskiego wojska ściganego za zbrodnie, który dzięki watykańskim papierom uciekł po wojnie do Argentyny, a potem do Chile. To adwokat-multimilioner, katolik, który proponuje skrajny gospodarczy ultraliberalizm połączony z konserwatyzmem obyczajowym. „Pierwsze, co zrobię jako prezydent, to zniosę prawo do przerywania ciąży.”
Warto tu wyjaśnić, że w Chile, podobnie jak w Polsce, obowiązuje coś w rodzaju „kompromisu aborcyjnego”: kobiety mogą tam legalnie przerwać ciążę tylko w razie bezpośredniego zagrożenia śmiercią, albo „udowodnionego” gwałtu. Kast w czasie kampanii mnożył antykobiece prowokacje, np. składał gratulacje policjantowi, który całkiem oślepił młodą dziewczynę podczas buntu w 2019: inne ofiary strzałów plastykowymi kulami w twarz (policyjna praktyka przeniesiona z Francji Macrona) traciły tylko po jednym oku… „Kobiety potrzebują przede wszystkim Boga, a nie wychodzenia na ulicę, by się awanturować, jak jakieś prostytutki! Trzeba je przygotowywać do rodzenia dzieci!” (sam ma dziewięcioro), więc chce z powrotem wprowadzić religię do szkół.
Nie lękajcie się!
To się może wydać nieprawdopodobne, ale Kastowi udało się zaprezentować jako kandydat „anty-establiszmentowy”. Bez względu na horrory, które wygadywał w telewizji, zawsze pozostawał spokojny i uśmiechnięty. Kłamie tak „szczerze”, że ludzie są mu gotowi uwierzyć nawet gdy twierdzi, że junta Pinocheta (jego brat należał do jej kierownictwa) „nigdy nie zamykała opozycjonistów politycznych”. Jednocześnie przewiduje amnestię dla tych, którzy wtedy zabijali i torturowali. Centralny przekaz Kasta to „Przy mnie nie będziecie się bać”.
Oczywiście nie chodzi o obawy utraty pracy, czy utrzymania, podważenie płatnej ochrony zdrowia i edukacji. Ale zaraz po pamiętnej rewolcie wybuchł COVID-19. Nagły wzrost bezrobocia na skutek obostrzeń, bardzo widoczne, przyśpieszone bogacenie się bogatych i pauperyzacja najuboższych, oraz ogólne zamieszanie polityczne doprowadziły do takiego wzrostu przestępczości i wręcz bandytyzmu, że ludzie zaczęli bać się jej bardziej niż wirusa. „Dam wam porządek i spokój” – głosił Kast, otrzymując wdzięczne oklaski.
Maskowanie
W Chile dwie czołowe siły polityczne: lewica i ugrupowanie oligarchiczne Piñery, przyjęły globalną, „altruistyczną” narrację strachu i „jedności narodowej” na „wspólnej wojnie z wirusem”. Pierwszym jej beneficjentem był Piñera, który odzyskał swą rolę zatroskanego przywódcy, by spacyfikować bunty robotnicze. W zeszłym roku stanowisko lewicy przechodziło bez problemu, ale w tym ludzie zaczęli się krzywić, choć nie było ono tak fanatyczne, jak np. polskiej partii Razem.
Kolejne lockdowny tak poszerzyły obszar biedy i ogólne zniecierpliwienie, że prowincjonalne oddziały partii lewicowych zaczęły alarmować Santiago, ale i tu reakcja przyszła za późno. Kast nie wahał się wyciągnąć Boricowi jego długiego pobytu w klinice psychiatrycznej sprzed trzech lat, gdzie leczył „poważne zaburzenia kompulsywno-obsesyjne” (na tle higienicznym). W tym miesiącu kandydat lewicy zaczął czasem wychodzić do ludzi bez gumowych rękawic i maski, by zasygnalizować, że jest zdrowy, a Kast z kolei postanowił punktowo zakładać maski w telewizji, by zbliżyć się do tych, którzy w nie wierzą.
Szerokie aleje
Co się stało z lewicowym elektoratem? Nie ma wątpliwości, że częściowo głosował na inne partie lub nawet na Kasta, bo „jak nie może być sprawiedliwości, to niech będzie przynajmniej spokój i żeby można było oddychać”, jeśli przytoczyć telewizyjną wypowiedź przechodnia z górniczej osady na północy. Sprawa lewicy wcale nie jest jeszcze przegrana, lecz bardzo dużo zależy od ustalenia „ratunkowej” strategii komunikacyjnej Borica: miesiąc do drugiej tury będzie decydujący.
Ogół mediów oligarchicznych naturalnie całą naprzód popłynął już w promowanie Kasta i krytykę, czy wręcz obśmiewanie Borica. Tymczasem Piñera już jakby podporządkował się Kastowi: gdy kandydat ogłosił, że jako prezydent wprowadzi stan wyjątkowy i „zrobi porządek” z Mapuczami, którzy w dwóch południowych regionach protestują przeciw rabunkowemu wycinaniu lasów, Piñera zrealizował ten pomysł nazajutrz.
Od bardzo dawna Chile nie było tak spolaryzowane, zdezorientowane i przestraszone. Gabriel Boric wrócił do cytowania Allende, o którym wiele prostych chilijskich rodzin pamięta do dzisiaj i traktuje jak niemal katolickiego świętego: „Wkrótce we wszystkich regionach Chile na nowo otworzą się szerokie aleje, którymi pójdą wolni mężczyźni i kobiety, by zbudować lepsze społeczeństwo”… Salvador Allende wypowiedział te słowa 11 września 1973 r., w dniu, w którym został zabity przez pinochetystów. Oby to nie była jakaś przepowiednia.
BRICS jest sukcesem
Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …