Potworności porządku „dobrej zmiany” – uboczne i celowe – nie ustaną, jeżeli nie udusimy systemu, który je generuje. Na imię mu III Rzeczpospolita.
Gdy Britney Spears zaśpiewała blisko 20 lat temu swój przebój „Hit me baby one more time”, kończyłem szkołę średnią. Pamiętam do dziś, że większość klasy była przerażona i wielu wymieniało się trwożliwymi uwagami z nutą apokalipsy. Niewielka grupa, w poczet której wówczas się zaliczałem, upierała się jednak, że to już kompletne dno i że nic gorszego nigdy nie powstanie. Dziś jest dla każdego oczywiste, że się pomyliliśmy i wykazaliśmy niebywałą naiwnością. Niemniej, wolno nam było. Mieliśmy po 18 lat.
Lata 90. miały więc swoje uroki. Nie tylko z punktu widzenia nastolatków i nie tylko w obszarze estetyki. Także dla dorosłych i polityczne. Np. Stefan Niesiołowski i Michał Kamiński byli wówczas uważani przez większość społeczeństwa za jełopów. O nich i o senator Alicji Grześkowiak (prototyp Krystyny Pawłowicz) mówiono wówczas powszechnie „oszołomy”. Pisma redaktora Tomasza Wołka („Życie”, o którym mówiono, że „z kropką”) i towarzysza Marka Króla (powszechnie nazywane „Wprostakiem”) uchodziły za ekstremistycznie prawicowe, przez to śmiesznawo-żałosne. Dziś wszyscy przywołani przeze mnie dżentelmeni, wraz z Romanem Giertychem, to wzorcowi demokratyczni obywateliści, czasem krytycznie popierający obecne władze, ale zawsze na barykadzie obrony transformacji. Wówczas też niejednej i niejednemu wydawało się, że to kompletne dno; prawdopodobnie nieprzekraczalne. Ale po „czterech wielkich reformach” za rządów premiera Buzka, przyszły rządy kanclerza Millera, a potem PiS, a potem PO, a teraz znowu PiS. I teraz też wielu chwyta się za serce i ociera pot z czoła powtarzając sobie, że gorzej już pewnie nie będzie. Będzie.
Jedną z najważniejszych rzeczy, które bezwzględnie należy wbić sobie do świadomości zabierając się za politykę, to zasada, iż wszystko jest możliwe, na ogół idzie ku złemu, a czasu, środków i ludzi jest zawsze za mało. Tymczasem, jeśli myśleć o polityce poważnie, to trzeba wyścig o władzę wygrać.
To jednak nie oznacza, że trzeba konkurować na narzuconych nam zasadach i że wystarczy być lepszym. Żadna lewica w Polsce (dziękujemy Ci Leszku Millerze i Aleksandrze Kwaśniewskim) nie ma dziś potencjału na realną konkurencję z dwoma najważniejszymi medialnymi wulkanami toksyn – środowiskiem gazet „Wyborczej” i „Polskiej”. Choćbyśmy nawet wygrali w totolotka nigdy nie uzyskamy takiej mocy rozgłosu i rządu dusz na takim poziomie, jak dzierżą go wrogowie nas i społeczeństwa. Nigdy nie uzbieramy też takiej ilości kapitału w jakimkolwiek nie postrzegać go wymiarze. Nie będziemy też tak dobrzy w ich biurokratyczno-polityczne gierki, intrygi i spiski jak oni, którzy wszak są zawodowymi szulerami.
Jeżeli dziś ktoś nie uświadomił sobie jeszcze, że polska klasa polityczna ukształtowana po 1989 r. składa się w całości z drobnych cwaniaczków, gangsterów, notorycznych oszustów i hipokrytów, to znaczy, że jest niespełna rozumu. Jeżeli komuś wydaje się, że może z nimi wygrać tocząc wojny na Twitterze, albo błyskotliwymi komentarzami na Facebooku, to odkleił się od rzeczywistości. Jeżeli ktoś myśli, że z prawicą bardziej cywilizowaną jest mu po drodze, bo mniej cywilizowana jest bardziej groźna, to znaczy, że nie rozumie polityki.
A ponieważ w Polsce politykę często myli się z estetyką, rozumie ją mniejszość. Dlatego właśnie będzie gorzej i to o wiele (co jednak wcale nie oznacza, że nie może być lepiej). Nawet jeżeli awangarda społeczeństwa obywatelskiego pogniecie obecnie rządzących przy tych czy innych wyborach, znając jej degrengoladę moralną i intelektualną, łatwo wyobrazić sobie, iż po niej nastąpi rząd „porozumienia narodowego”, w którym premierem będzie może i Kaczyński (albo jakaś jego marionetka), ale Ministrem Kultury i Dziedzictwa Narodowego będzie Grzegorz Braun, a finansów Robert Gwiazdowski.
Dlatego lewica musi bezwzględnie zwrócić się do wspomnianej aktywnej mniejszości, do ludzi, którzy zachowali przytomność umysłu. Najłatwiej poznać ich po tym, czy rozumieją kategorię interesu w sensie politycznym. Zaznajomieni są z nią na pewno przynajmniej ci, którzy się zrzeszyli, a więc przynajmniej związki zawodowe. Tam właśnie trzeba zacząć szukać sojuszniczych serc i umysłów i tam wyrąbywać sobie ścieżki zaufania oraz agitacji. Nie zaś wśród maszerujących po stołecznym Krakowskim Przedmieściu po tej czy innej stronie smoleńskiej barykady. Związki zawodowe są jedną z dwóch masowych organizacji w Polsce; drugą jest Kościół Święty Matka Nasza. Oczywistym jednak jest, że KŚMN z nami nie po drodze, a poza tym jest to kółko wzajemnej adoracji w cierpieniu i patologii, nie zaś w obronie wspólnotowych interesów. Nawet poczciwa twarz Adama Bonieckiego tego nie zmieni, tak samo jak Agnieszka Holland stojąca przy barierce policyjnej nie zacznie przypominać wolności wiodącej lud na barykady.
W Polsce obalić trzeba wszystko, bo jest już tak patologiczne, że wyradza się w właśnie w takie obrazki, jak ten ze znaną reżyserką, albo paski na TVN, w których terroryzm amerykańskiego nazisty i morderstwo na tle politycznym przedstawiane jest jako „tragiczny wypadek z udziałem samochodu podczas burzliwej demonstracji”. Najlepiej rozumieją to ci, którzy na co dzień zmagają się z dziadostwem w swoim miejscu pracy i rozumieją swoje w tej walce miejsce. I jest tych ludzi naprawdę bardzo dużo.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
HA, HA. HA
Wijcie się i wyjcie. Tyle pozostało :DDDDD
Doskonały artykuł. Państwo polskie dzisiaj to durny, brutalny, złośliwy i cuchnący wampir. I to on powinien być w „godle”. Możliwe, że dla otrzeźwienia przydałyby się nam kolejne rozbiory.
Mam takie przykre wrażenie, że rozbiory nie byłyby wcale takie złe…my jako podmiot państwowy jakoś nie umiemy być normalni.