Jestem zwolennikiem Unii Europejskiej. Wierzę, że ponadnarodowa, multikulturowa i demokratycznie kontrolowana wspólnota społeczeństw Starego Kontynentu może nam zapewnić pokój, stabilizację i dobrobyt. Jestem przekonany, że europejska, centralna polityka gospodarcza może posłużyć za instrument do likwidacji niedostatku, biedy i niepewności. Chciałbym, aby istniejące i wciąż jeszcze jątrzące się antagonizmy pomiędzy narodami zostały raz na zawsze wysłane do piachu. Historia XIX wieku, tragicznie naznaczona obsesjami narcyzów, kosztowała życie miliony Europejczyków. To właśnie wtedy narodziły się demony nowoczesnego nacjonalizmu, najbardziej zbrodniczej ideologii w dziejach, tej, która w XX wieku doprowadziła do tragedii dwóch wojen światowych. Ta historia powinna raz na zawsze oduczyć nas narodowych namiętności. Potrzeba unicestwienia tego obłędu i przejścia do epoki postnarodowej wyrażała się w kolejnych ewoluujących projektach – Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali, Europejskiej Wspólnocie Gospodarczą, wreszcie Unii Europejskiej.
Nie jestem jednak zwolennikiem Unii Europejskiej w obecnej formie. Nie podoba mi się uległość brukselskich komisarzy wobec wielkiego kapitału. Za niebezpieczne zagrożenie dla demokracji i wolności uważam próby wcielenia w życie kolejnych traktatów – ACTA, TTIP czy ostatnio, niestety z powodzeniem – dyrektywy w sprawie praw autorskich. Podobnie niepokoi mnie hegemonia polityczna Berlina i Paryża. Za odrażający gwałt na sprawiedliwości społecznej uważam to, co Bruksela wespół z finansjerą zrobiła obywatelom Grecji. Unia Europejska moich marzeń to również wspólnota otwarta i solidarna, przyjmująca uchodźców wojennych i klimatycznych, zapewniająca im warunki, wsparcie i adaptację. Tak aby nikt nigdy już nie musiał przeprawiać się pontonem przez morze. Tak, aby żaden głodny człowiek nie zginął na drucie kolczastym.
Dziś rano słuchałem w TOK FM Leszka Millera. Były premier perorował z pozycji tatusia naszej europejskości. Opowiadał o wielkim cywilizacyjnym skoku, misji jaką wziął na siebie i wypełnił jego rząd. Dawał do zrozumienia, że powinniśmy być mu dozgonnie wdzięczni za unijną akcesję w 2004 roku.
Pamiętam Polskę sprzed 15 lat. Zdawałem wtedy maturę. Wszyscy byliśmy strasznie podekscytowani. Nie miałem chyba w gronie znajomych nikogo, kto by powątpiewał w zasadność przystąpienia do Unii. Polska była wtedy ponurym miejscem do życia. Wysokie bezrobocie, niskie płace, śmieciowe warunki zatrudnienia traktowane jako standard. Cieszyliśmy się nie dlatego, że wierzyliśmy, że przestaną nas dotykać patologie systemu, ale dlatego, że można będzie w razie czego wyjechać i ułożyć sobie życie w jukeju czy innej Szwecji. Takie myśli chodziły po głowie 19-latkowi w kraju rządzonym przez Leszka Millera. Dlatego trudno mi żywić jakąkolwiek wdzięczność wobec byłego premiera. Wprowadził, bo wprowadzić musiał. Taki był proces i taka była konieczność. Mam mu dziękować, że tego nie spartolił?
15 lat obecności w Unii uważam za czas niewykorzystanych szans. Rząd Millera, potem Belki, ten sam, który dał zielone światło na koszmar agencji pracy tymczasowej, ten który zezwolił na tworzenie Specjalnych Stref Ekonomicznych ustawił nas od początku w roli rezerwuaru taniej siły roboczej, zasilającej gospodarki krajów zachodu i północy. Polaryzacyjno-dyfuzyjny model rozwoju, zakładający koncentrację inwestycji w dużych ośrodkach i zmuszanie pracowników do migracji wewnątrzkrajowej za pracą doprowadził do załamania społeczności małych ośrodków, których mieszkańcy szukali i odnajdywali ukojenie w nacjonalizmie, kibolstwie i innych patologiach. Na dobrą sprawę, sytuacja w takich Tarnobrzegach, Kłobuckach czy Szczecinkach zaczęła się poprawiać dopiero u schyłku rządów PO. A wystarczyło 15 lat temu zastosować proste i sprawdzone keynesowskie instrumenty zarządzania gospodarką, by popłynąwszy na strumieniu unijnych środków zniwelować cywilizacyjną przepaść dzielącą nas od państw „starej Unii”. Niestety, zarówno Millerowi, jak i Belce i Tuskowi, który obecnie jest jednym z głównych decydentów w Brukseli, zabrakło tej iskry mądrości. Dlatego to nie im należą się po piętnastu latach słowa uznania, a zwykłym obywatelom, ich talentowi, zdolnościom adaptacyjnym – że potrafili to przetrwać.
Kocham Unię E. nie jako obecną organizację, ale jako piękną możliwość. Dlatego kibicuję wstrzymaniu Brexitu i pozostaniu w europejskiej wspólnocie Brytanii rządzonej przez socjalistę Jeremy’ego Corbyna. Dlatego umiarkowanym optymizmem napełniają mnie wyniki wyborów w Hiszpanii, gdzie może dojść do zawiązania historycznej koalicji starej i nowej lewicy. Dlatego kibicuję Żółtym Kamizelkom, walczącym z żałosnym pionkiem wielkiego biznesu. Dlatego chciałbym, aby za pomocą nowych instrumentów wprowadzono w Unii płacę minimalną, aby płace w konkretnych sektorach były negocjowane przez ponadnarodowe rady związków zawodowych. Wierzę, że za pomocą oddolnej presji domagającego się sprawiedliwości społecznej ludu i międzynarodowym sojuszom postępowych partii politycznych jeszcze za mojego życia ta cudowna potencjalność stanie się rzeczywistością.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
a ja kocham komunizm, jako piękną możliwość… niestety, ani unii, którą można by pokochać, nie ma, ani komunizmu :) zaś jest to co jest, bo nikomu się nie chce tego zmienić
Panie Pioter, Pan jesteś idealista. I jak każdej jeden idealista, dziwisz się, że tak wytęskniony ideał ni huhu nie pasuje do stworzonej zeń rzeczywistości. A rzeczywistość skrzeczy (a raczej szeleści zwitkiem ełrów).
A co mi się w tej rzeczywistości najbardziej podoba? Marzenia młodego maturzysty o wyjeździe do „jukeja czy innej Szwecji”. Samszał! (czy już stary maturzysta nie pamięta zakończenia „Lalki”? Nie, nie pamięta!)
UE, zwłaszcza po traktacie lizbońskim, jest do bólu niereformowalna. Nie tylko dlatego, że opiera się na skrajnym liberalizmie gospodarczym, ale również z powodu konieczności dokonywania istotnych zmian za zgodą wszystkich państw członkowskich. Dlatego UE jest i będzie batem na każdy przejaw antykapitalizmu.