Marzec to w Bułgarii ważny miesiąc. Każdego trzeciego dnia trzeciego miesiąca roku kraj ten przeżywa jedną z największych rytualnych euforii – świętuje rocznicę uzyskania niepodległości pod koniec XIX w. Trzeci marca to urodziny Bułgarii. W tym roku stuknęło jej już 138 lat. Powodów do radości jednak nie ma. Pytanie, jak długo jeszcze pożyje, zadawane na ogół w obliczu nieuleczalnej choroby, niektórym wydaje się obecnie jedynym sensownym pytaniem. Niewielu ma jednak wątpliwości, iż perspektywa ostatecznej agonii jest całkiem realna.

Przeżywany w atmosferze gigantycznego patosu trzeci marca, to w rzeczywistości rocznica traktatu pokojowego, podpisanego w 1878 r. w Yeşilköy, znanym do 1926 r. również jako San Stefano. W tej niewielkiej wiosce położonej koło Konstantynopola rosyjski hrabia Nikołaj Pawłowicz Ignatiew i Turek Mehmed Esad Saffet Paşa podpisali rozejm kładący kres rosyjskiej wyprawie przeciw tzw. Wysokiej Porcie, czyli imperium osmańskich sułtanów. Wówczas zapadła m. in. decyzja o utworzeniu autonomicznego księstwa bułgarskiego. Faktyczny początek nowożytnej bułgarskiej państwowości wiązać należy jednak z datą późniejszą – 16 kwietnia. Nieco ponad miesiąc po podpisaniu traktatu w San Stefano przyjęta zostaje Konstytucja Księstwa Bułgarii; w chwili uchwalania była jednym z najbardziej postępowych aktów prawnych tej rangi w całej Europie.

Art. 61 głosił:

Nikt w Księstwie Bułgarii nie może kupować, ani sprzedawać istot ludzkich. Każdy niewolnik, niezależnie od swojej płci, religii czy narodowości staje się wolnym człowiekiem w chwili gdy postanie na bułgarskiej ziemi.

Dziś, po 138 latach, zarówno ten cytat, jak i wspomnienie o wolności i wielkim postępie, które były napędową siłą narodowego odrodzenia, brzmią gorzko i ironicznie.

Wolność w śmieciach

Od 27 lat Bułgarię toczy proces cywilizacyjnej dewastacji, zwany transformacją ustrojową. Nie jest niczym innym jak gigantycznym upadkiem, katastrofą, która nie ma precedensu w absolutnie całej naszej historii, od 681 r., od czasów chana Asparucha.

To nie tylko moje spostrzeżenie. Pierwszy powiedział mi to Iwo Hristow, bułgarski socjolog, prawnik i politolog. Wszyscy moi rozmówcy mieli swoje opowieści i narracje. Wszystkie trudne i cokolwiek mroczne.

Jeżdżąc po Bułgarii przez ponad tydzień i spotykając się z tuzinem rozmówców z różnych środowisk oraz przeglądając mnóstwo artykułów i analiz, nie mogłem znaleźć symbolu tej wszechogarniającej dekadencji. Szukałem go w fotografiach rozpadających się budynków, placów, chodników i parków, które wyglądają niemal jak świeżo bombardowane.

Wszystko to wydawało mi się jednak banalne. W każdym mieście można znaleźć takie krajobrazy. Dopiero w ostatnim dniu swojego pobytu, chroniąc się przed ulewnym deszczem w jednym z przejść podziemnych w centrum Sofii, zobaczyłem to.

Wyraz свобода oznacza w j. bułgarskim wolność. / Fot. Bojan Stanisławski
Wyraz свобода oznacza w j. bułgarskim wolność. / Fot. Bojan Stanisławski

To namalowane słowo “wolność” zatopione jednocześnie w morzu śmieci: oberwanych lub świeżo naklejonych ogłoszeń, z trudem przebijające sie przez strzępki papieru informacje dotyczące urządzeń znajdujących się za drzwiami, nie wiedzieć czemu wypisane flamastrem,  a wszystko w podziemiu, prawie niewidoczne dla milionów obywateli Sofii przechodzących codziennie przez centrum miasta. A nawet jeśli widoczne, to i tak na wyzierającą spod przypadkowego wysypiska “wolność” nikt nie zwraca uwagi.

***

Sofia wita przybyszów zza granicy dobrą pogodą, schludną przestrzenią lotniska i doprowadzonym do niego niedawno metrem. Metro, na tle całej sofijskiej infrastruktury, poraża czystością i funkcjonalnością. Kiedy człowiek przewędruje kilkaset metrów po zniszczonych chodnikach, ukojenie może znaleźć albo w przydrożnej gastronomii, albo właśnie na jednej ze stacji metra. Rozpoczęła się budowa trzeciej linii.

Pytam o to wszystkich moich rozmówców. Jak to możliwe, że pozostała infrastruktura miejska, w kluczowym dla całego państwa ośrodku jest w rozsypce? Chodząc po ścisłym śródmieściu na przemian denerwuję się i zdumiewam.

Sen o Warszawie

Pierwszy odpowiada mi Solomon Bali. Jest szefem najstarszej żydowskiej organizacji w Bułgarii – B’nai Brith. Określa się jako centrolewicowiec. Solomon mówi dużo i chętnie, nie pozostaje gołosłowny, przytacza przykłady i załamuje ręce, ale nie chce zdać broni. Co i rusz zarzeka się, że wyjście z tej dramatycznej sytuacji jest, bo są przesłanki, ktoś musi po prostu je wykorzystać.

Solomon uważa, że na tym między innymi polega nasza cywilizacyjna degradacja  kiedy odwiedzał niedawno Warszawę, był zaskoczony, że Polska boryka się z jakimiś problemami; społecznymi, ekonomicznymi i politycznymi. Nie miał o nich pojęcia, Polska w Bułgarii to symbol sukcesu. Solomon mówi, że u nas rządzący zadbali przynajmniej o pozory. Równe chodnki, w miarę czysta komunikacja miejska. A on, kiedy wychodzi rano z domu i idzie do pracy, to wędruje przez Sofię z myślą, iż każda płytka chodnikowa to pułapka. Może chluśnie spod niej kałuża po wczorajszym deszczu? A może po prostu się mocno odchyli i przechodzień skręci nogę w kostce? Poza tym pełno jest wokół brudu, prowizorki i zaniedbań. W Warszawie brak takich przyziemnych problemów wyrabia w człowieku zupełnie inne nastawienie.

Chociażby sam fakt, że stąpasz, dosłownie mówiąc, po pewnym gruncie, że wsiądziesz do czystego tramwaju czy autobusu. To ważne. Bez tego frustracja ludzi codziennie pogłębiana jest na tym najbardziej podstawowym poziomie, przez cały czas. To są rzeczy od których nie ma ucieczki, codziennie wychodzisz z domu i codziennie stykasz się z tym syfem. Tymczasem ludzie potrzebują nadziei, jakiejś choćby drobnej nitki, której będą mogli się chwycić niczym ratunkowej liny. To co nas rozkłada, to właśnie ta bezperspektywiczna, pełna uciążliwości codzienność. Ludzie się nie uśmiechają, przez to frustrują się jeszcze bardziej, coraz chętniej eksponują różne negatywne zachowania czy cechy. Tak psuje się podstawowa tkanka codziennego życia. Przez to nie widzimy tak wielu rzeczy, spraw, zjawisk i rozwiązań, które, naprawdę, leżą w zasięgu ręki – konstatuje Bali.

Solomon uważa, że Bułgarzy muszą nauczyć się brać na siebie odpowiedzialność. Niestety, nie jest to ani tradycyjna, ani jakoś szczególnie dobrze wyrobiona umiejętność w tym społeczeństwie. Bułgaria potrzebuje wyraźnego, silnego i zupełnie nowego politycznego projektu. Nowego zjawiska, które może stać się pozytywnym punktem odniesienia. Chodzi o politykę prawdziwą, taką w której ludzie zastanawiają się nad sobą jako częścią całości, w której ludzie definiują swoje interesy i podejmują zgodne z nimi decyzje i aktywności. Ale to wymaga myślenia i pracy. Ludzie muszą zostać do tego zainspirowani sygnałem dającym nadzieje na zmiany.

Słucham Solomona Bali i przypominam sobie konstatację bułgarskiego dziennikarza Iwelina Nikołowa, wygłoszoną podczas debaty o geopolitycznym usytuowaniu Bułgarii. Gromiąc tamtejszych wyborców za brak elementarnej politycznej wiedzy Nikołow cytował badania, z których wynikało, iż bułgarski elektorat dwa razy wydelegował do Zgromadzenia Narodowego prawicowe partie czy koalicje, mając jednocześnie wobec nich lewicowe, niemalże socjalistyczne oczekiwania.

– No, a potem taki wyborca jeden z drugim budził się z ręką w nocniku i drapał się po głowie, patrząc jak wszystko wokół się prywatyzuje – podsumował jedną ze swoich wypowiedzi wygłoszonych w sofijskim Domu Architekta.

Niespełnione społeczeństwo

O braku orientacji politycznej bułgarskiego społeczeństwa, o wielu jego innych niedostatkach miałem usłyszeć jeszcze o wiele więcej. W podobnym duchu jednak na o wiele bardziej pogłębionym poziomie wypowiada się przywołany przeze mnie wcześniej Iwo Hristow. Na kilka dni przed spotkaniem z nim rozpocząłem lekturę jego książki pt. „Niespełnione bułgarskie społeczeństwo”, przeglądam kilka wywiadów i przeżywam wstrząs. Oto niektóre tytuły jego artykułów i wywiadów: „Bułgarzy nie niczego nie rozumieją z otaczającej ich rzeczywistości”, „20 lat po upadku komunizmu Bułgaria jest krajem trzeciego świata – degradacja postępuje”, „Klęczymy przed popieliskiem niepowstałego bułgarskiego społeczeństwa”, „W Bułgarii demokracja nie jest możliwa – ludność jest zależna od mafii i oligarchów”. Obraz kompletnej zapaści.

Opowieść Iwo Hristowa nie jest wesoła. Moi liberalno-demokratyczni i lewicowi znajomi ostrzegali mnie , że to rasista i miznatrop. Sam zresztą miałem słuchając jego wypowiedzi w mediach co najmniej mieszane uczucia. Hristow nie zawiódł mnie.

Ludzie masowo zatracili przekonanie o sensie istnienia. To jeden z najstraszniejszych wskaźników naszego upadku.  Wokół nas nie dzieje się nic, co dawałoby ludziom nadzieję i stawiało przed nimi wyzwania, motywowało do jakiegoś działania, pozwalało formułować cele. Państwo się zwinęło, społeczeństwo też się zwija. Codziennie Bułgarię opuszcza, średnio, 100 osób. Teraz trend ten nieco się zmienił, wyjeżdżają całe rodziny. Z jednej strony to fatalnie, z drugiej jednak jest to świadectwo bardzo powolnego, ale jednak powrotu do elementarnych humanistycznych, ludzkich odruchów. Oczywiście, fakt, iż kraj opuszczają całe rodziny jest tragiczny, ale całkiem do niedawna emigrowali rodzice, którzy pozostawili swoje małoletnie dzieci na wychowanie podstarzałym dziadkom, co, czysto socjologicznie na to spojrzawszy, bez emocji – jest dowodem na totalny, zupełny i ostateczny upadek społeczeństwa. Nie ma czegoś takiego jak bułgarskie społeczeństwo. Powtarzam to tutaj już od lat i przez to “cieszę się” opinią naczelnego mizantropa republiki.  Jeśli ta nacja ma w ogóle ocaleć, to pierwszym krokiem jest opis stanu rzeczywistego. Mamy do czynienia z absolutną atrofią na poziomie socjalno-kulturowym. To, co mówię nie jest wesołe i radosne, ale jest prawdziwe. Jeśli za punkt wyjścia obierzemy jakieś fałszywe różowe opowiastki, to nie mamy szans na wyciągnięcie sensownych wniosków – konstatuje bezkompromisowo.

Miasto nie jest nasze

Siedzimy z Hristowem w głośnej kawiarni w sofijskim Ludowym Pałacu Kultury. Początkowo umówieni byliśmy w klubie literackim „Pióro”, również tam zlokalizowanym. Urządzony jest jak duża, przestrzenna kawiarnia. Wszyscy zachowują się cicho, w tle ledwo słyszalny jazz lub klasyka. Czynny 24 godziny na dobę. Musieliśmy się stamtąd przenieść, ponieważ tego popołudnia odbywała się tam prezentacja bułgarskiego tłumaczenia jednej z książek Ryszarda Kapuścińskiego i zwyczajnie nie było miejsc. Pytam więc Hristowa, czy takie zainteresowanie literaturą wysokich lotów nie świadczy, że przesadza z tą degradacją mentalną społeczeństwa. Na poparcie swoich słów przytaczam wnioski innej mojej rozmówczyni, znanej dziennikarki radiowej Sylwii Welikowej, która uważa, że coś drgnęło. Mniej więcej rok, półtora roku temu.

Welikowa zauważa, że ludzie masowo chodzą do teatru, do kin, poziom czytelnictwa zaczyna wzrastać. Sam fakt, iż jednym z centralnych miejsc w Sofii jest klub literacki i to czynny przez całą dobę pokazuje, że ogólny trend zainteresowań uzyskał nowy kierunek i to bardzo optymistyczny. Dziennikarka jest zdania, że miasto stało się metropolią, mieszkańcy uzyskali anonimowość i różnorodność. – Teraz, mówi, w Sofii można być sobą. Można być Romem, gejem, obcokrajowcem i być częścią społeczeństwa. To daje nadzieję, której tak bardzo brakowało Bułgarom przez całe dziesięciolecia – twierdzi Welikowa.

Iwo Hristow marszczy brwi i spogląda na mnie z politowaniem.

– Niech mnie pan nie rozśmiesza – mówi.

Nie ma niczego

Hristow każe mi się rozejrzeć. Znajdujemy się w centrum największego miejskiego ośrodka Bułgarii. Jednego z trzech, może czterech, dzięki któremu terytorium zwane Bułgarią jeszcze jakoś zipie – tak twierdzi. Poza Sofią, dwoma miastami nad morzem i ewentualnie Płowdiwem, kraj ten, jego zdaniem, nie istnieje. Nie ma tam niczego, bułgarska prowincja to pustynia.

Powiem więcej i nie będzie to politycznie poprawne, ale przynajmniej prawdziwe. Pomiędzy Sofią i wybrzeżem rozciąga się społeczna pustynia miejscami okraszona mikro-osadami o dwóch zasadniczych jakościach – domy starców i romskie obozowiska. Państwa nie ma, tak samo jak nie ma społeczeństwa. To, co próbuje się panu wmówić, że obserwuje pan “nowe optymistyczne trendy”, czy też “działające społeczeństwo obywatelskie” to po prostu bąble, pęcherze z powietrzem uchodzące z szamba, w którym toniemy – podsumowuje Hristow.

– Brak państwa widać wszędzie. Najbardziej w samym nim. Jednym ze skutków, który faktycznie blokuje jakąkolwiek możliwość poprawy sytuacji jest masowe złodziejstwo. Kradnie się wszędzie i wszystko, tak jakby miał to być ostatni raz, poziom zuchwałości i ilościowych rozmiarów tych kradzieży jest wręcz niewyobrażalny – to z kolei słowa znanego naukowca i akademickiego wykładowcy, z którym rozmawiałem kilka dni później, Minczo Hristowa (zbieżność nazwisk przypadkowa).

Kradnie bułgarska oligarchia, której ekspozyturą stały się główne partie polityczne. Mógłbym godzinami opisywać różne mechanizmy tego złodziejstwa. Proszę choćby spojrzeć na rynek paliw. Cena litra ropy czy benzyny, rafinowanych w Burgas, jest w Bułgarii, zanim zostanie obłożona akcyzą, wyższa niż w Belgii czy Austrii. Niedawno rozkradziono jeden z największych bułgarskich banków – Bank Korporacyjno Handlowy. Celowo doprowadzono do jego bankructwa, aby szemrani biznesmeni i politycy mogli przywłaszczyć sobie zaciągnięte tam wielomilionowe kredyty. Majątek banku został więc rozkradziony, a państwo zwraca, ze środków budżetowych ma się rozumieć, pieniądze obywatelom, którzy mieli tam otwarte rachunki czy lokaty. Kradzione są także fundusze europejskie, które – jest to wiedza powszechna w Europie – trafiają do kilku, w porywach kilkunastu rodzin. O kradzieżach w energetyce nie chce mi się już nawet wspominać, usta mnie już bolą od mówienia o tym. Czy pan wie, że Bułgaria jest jednym krajem na świecie, w którym elektrownie słoneczne działają 24 h na dobę? A niektóre nawet 32! Naprawdę, nie ma państwa. Trzeba je przywrócić – stwierdza Minczo Hristow.

Kultura biedy

Wiedziony polskim instynktem poszukiwania winnego niemal wszystkim swoim rozmówcom zadaję pytanie o to, kto jest odpowiedzialny za ten stan rzeczy.

– My wszyscy – zgodnie mówią obaj Hristowowie.

Ten pierwszy, Iwo, jest bezlitosny. Owszem, obywatele umywają ręce, ale wszyscy byli częścią tego co się działo w Bułgarii przez ostatnie ćwierć wieku. Jako państwo i społeczeństwo udowadniają przed światem totalną nieumiejętność samoorganizacji na podstawowym poziomie i zasadniczo kompletny brak przydatności komukolwiek do czegokolwiek.

Mało tego, udowadniamy, że nie jesteśmy potrzebni nawet sami sobie. Proszę popatrzeć, każdy ratuje się pojedynczo. Nikt wokół nie pojmuje, że jedynym wyjściem jest postępowanie kolektywne. Nie mówię, że musi się ono od razu manifestować w skali kraju, narodu, czy etnosu, ale chociażby małej lokalnej społeczności. Nic takiego nie ma miejsca. Kultura biedy, która rządzi świadomością Bułgarów, wyrodziła się w jakieś indywidualistyczną komedię pomyłek. Nie dość, że przeciętny Bułgar jest politycznie niegramotny, to jeszcze brak mu elementarnych społecznych kompetencji, a jego perspektywa to czubek własnego nosa, zaś wspólnota to on i jego dzieci, ewentualnie żona, matka. I to wszystko. Debilizacja społeczeństwa widoczna jest na pierwszy rzut oka. Między innymi to jest powodem tego, iż nikt nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów dekadencji i tragedii dookoła.

Rozglądam się dookoła. Widzę mnóstwo młodych ludzi. Nie wyglądają na “zdebilizowanych”, przynajmniej nie wszyscy. Piją napoje, o czymś rozmawiają. Niektórzy patrzą w tablety, inni coś notują, jeszcze inni wertują dokumenty czy książki. W pierwszej chwili chciałem przypadkową osobę zaprosić do naszego stołu i skonfrontować “miznatropa numer jeden republiki” z “niegramotnym politycznie” i “niekompetentnym społecznie” przeciętnym Bułgarem, ale jakoś nie mam śmiałości.

Wina i kara

Hristow ciągnie więc swój wywód dalej. Przypominam mu tylko, że interesuje mnie kwestia odpowiedzialności.

– To, co obserwujemy w tej chwili, jest logicznym następstwem lat 80. Późna, bardzo zdemoralizowana, komunistyczna nomenklatura wiedziała, co się święci i podejmowała w związku z tym odpowiednie kroki, by zabezpieczyć swój stan posiadania i zapewnić sobie przetrwanie. Jednym z elementów nowego ładu bardzo szybko stały się mafijne holdingi i afiliowane przy nich gangi, które nie tyle “powstały”, jak zwykło się to interpretować, lecz zostały z premedytacją utworzone. Bułgarska elita to chciwi, prowincjonalni prostacy, których długoterminowym celem jest krótkoterminowy zysk z tego czy innego natychmiastowego przekrętu. W tym sensie w Bułgarii trudno nawet mówić o kapitalizmie, bo ludzie ci w okolicznościach realnej rynkowej konkurencji nie wytrzymaliby nawet pięciu minut. My tu mamy kartele, które zajmują się wyłącznie rozkradaniem majątku, który wytworzyła Ludowa Bułgaria. Swoją drogą, aż dziw bierze, że tyle tego jest, że po prawie trzech dekadach jeszcze jest z czego kraść. 

Najgorsze zostało na koniec. Hristow jest głęboko przekonany, że aby opisać kompetentnie polityczne tło „transformacji ustrojowej”, sięgnąć trzeba poza granice Bułgarii.  Bułgarska polityka, zdaniem naukowca,  nigdy nie była autonomiczna i samodzielna. Tu nic nie dzieje się samo z siebie.

– Tu spontaniczne są tylko aborcje – podsumowuje Iwo Hristow.

cdn.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. „…ska elita to chciwi, prowincjonalni prostacy, których długoterminowym celem jest krótkoterminowy zysk z tego czy innego natychmiastowego przekrętu. … w … trudno nawet mówić o kapitalizmie, bo ludzie ci w okolicznościach realnej rynkowej konkurencji nie wytrzymaliby nawet pięciu minut. My tu mamy kartele, które zajmują się wyłącznie rozkradaniem majątku, który wytworzyła Ludowa … . Swoją drogą, aż dziw bierze, że tyle tego jest, że po prawie trzech dekadach jeszcze jest z czego kraść.
    Wykropkowałam, bo można Bułgarię zastąpić … innym krajem.

    1. Ano tak,różnica jest faktycznie tylko taka (dość istotna):
      „Polska w Bułgarii to symbol sukcesu. Solomon mówi, że u nas rządzący zadbali przynajmniej o pozory. Równe chodnki, w miarę czysta komunikacja miejska.”

      U nas te procesy też następują tylko są bardziej zakamuflowane.Faktycznie – dbałość o pozory, bo Polacy tak potulni i niegramotni nie są – 10% dla „faszyzującego” Kukiza znikąd się nie brało, to nie poparcie RN tak skoczyło (choć to co jest teraz to inna kwestia).

      W sumie sprowadza się to do tego,że cały proces kompradorskiego rabunku u nas rozciągnięty może być nieco dłużej.Suma sumarum jednak Polska przy utrzymaniu tendencji skończy podobnie jak Bułgaria.

      „Opowieść Iwo Hristowa nie jest wesoła. Moi liberalno-demokratyczni i lewicowi znajomi ostrzegali mnie , że to rasista i miznatrop” – no to chyba bym się z nim dogadał ;)

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Para-demokracja

Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…