„Musimy się powoli zastanowić nad sytuacją mediów w Polsce, bo nad tym, co się teraz tu dzieje, nie możemy zupełnie przejść do porządku dziennego”, Zbigniew Ziobro, 8 lipca 2020 r.
Podatek od zysków z reklam – jakże brzmi to pięknie! Potężne media będą musiały podzielić się ze społeczeństwem swoim bogactwem. I to na szpitale i kulturę będą łożyć! Rząd zabierze Michnikowi, trzaśnie po kieszeni Tomasza Lisa, odetnie od góry złota właścicieli tefauenu, a zyskają pacjenci, artyści i instytucje dbające o zabytki.
Do tego właśnie próbuje nas przekonać władza, ogłaszając, że głównym celem nowej daniny jest pomoc w zaspokojeniu potrzeb gałęzi sfery publicznej szczególnie doświadczonych przez pandemię. Takimi argumentami zasypują nas infuencerzy polskiego alt-leftu: no jakże to lewacy, nie chcecie by korporacje medialne podzieliły się zyskami? – pytają.
Gdybym zapadł w śpiączkę w roku 2015 i obudził się teraz, pewnie przyklasnąłbym temu z entuzjazmem. Byłby to oczywiście kardynalny błąd. W polityce nie wyciąga się bowiem wniosków na podstawie fragmentów. Polityka to proces. Kto nie nadąża za jego dynamiką, gubi się w wektorach, łapiąc się tylko na migające hasła i obrazki, ten niewiele rozumie z bieżących wydarzeń.
Ochrona zdrowia, dzięki podatkowi od reklam w największych mediach ma zyskać około 800 mln złotych. Budżet NFZ w 2021 roku wyniesie 102 miliardy. Jasne jest więc, że celem podatku nie jest postawienie na nogi szpitali. Gdyby rząd naprawdę miał na celu uzyskanie potężnych wpływów, sięgnąłby po podatek cyfrowy. Ale z tego zrezygnował, kiedy wiceprezydent Pence pogroził palcem. Pojawiły się też ekspertyzy, mówiące, że podatek może przynieść uszczuplenie wpływów z VAT, CIT i PIT o kwotę przewyższającą kilkukrotnie wpływy z daniny od reklam.
Rzeczywistym celem projektu jest zmiana układu sił na rynku medialnym. Rząd zdaje sobie sprawę, że media opozycyjne są obecnie w trudnej sytuacji. Wydatki na reklamy w 2020 roku w prasie magazynowej w porównaniu z rokiem poprzednim zmniejszyły się o 27,3 proc. (do 328,2 mln zł), a w dziennikach o 15,2 proc. (do 102,2 mln zł). Jeszcze większe prasa notowała spadki – magazyny o 43,5 proc., a dzienniki o 35,1 proc. Cięcia i zwolnienia przeprowadzali właściwie wszyscy wydawcy – duzi, mali, lokalni, ogólnopolscy. Zmniejszono również liczbę publikacji. Opozycyjnych telewizji i portali internetowych, gdzie rynek reklamowy raczej rośnie, problem tak nie dotyka. Nowy podatek żadnej ogólnopolskiej stacji czy gazety nie wykończy. Tyle tylko, że w konkurencyjną stronę płynie szeroki strumień pieniędzy.
Rząd już się postarał, żeby „Gazeta Polska”, „Sieci”, „Do Rzeczy”, „Nasz Dziennik” i „Gazeta Polska Codziennie” zarobiły dużo więcej niż rok wcześniej. Systematycznie wspierają je potężne spółki skarbu państwa – według analizy ośrodka Kantar, państwowe firmy wydały na promocję w samej tylko „Gazecie Polskiej” ponad 3,6 mln zł, czyli o ok. 1,6 mln zł więcej niż przed rokiem. To wzrost o 79 proc. Najwięcej zyskała spółka Tomasza Sakiewicza, wydawcy Gazety Polskiej. Na największe wsparcie mogła liczyć oczywiście TVP – rząd Morawieckiego przekazał na swoje główne narzędzie propagandy dwa miliardy złotych.
Media pozbawione takich dodatków w starciu z coraz liczniejszą i lepiej prosperującą konkurencją mediów rządowych, stopniowo będą tracić udziały w rynku. A pamiętajmy, że rząd może mieć w planie kolejne kroki – od kilku lat słyszymy o dekoncentracji i repolonizacji mediów. Na najnowszej regulacji stracą giganci. Ale nikt nie powiedział, że to będzie regulacja ostatnia. Głównym celem pisowskiego projektu nie są zresztą duzi gracze, a tytuły regionalne. Jeśli kryzys finansowy dociśnie, a jest to bardzo prawdopodobne, lokalne gazety, portale i rozgłośnie zaczną generować straty. Ich wydawcy, jeśli nie są potężną grupą jak Polska Press (ta zresztą jest właśnie przejmowana przez rządowy koncern), nie dysponują zwykle rezerwami, pozwalającymi na utrzymanie tracących płynność podmiotów. A nierentowny interes się zamyka Chyba, że znajdzie się ktoś skłonny go przejąć. Jeśli zaoferuje poważne pieniądze, żaden właściciel nie będzie się wahał.
Te media, które się utrzymają, będą dysponować mniejszymi budżetami na dziennikarską pracę. Bo trudno sobie wyobrazić, by tłuste koty z rad nadzorczych w odruchu troski o misję społeczną, uszczupliły swoje apanaże. Będzie więcej patologii i tak już teraz powszechnych w dużych mediach – płacenia z poślizgiem, płacenia tylko za wierszówki, obniżania stawek i jakości. A im bardziej śmieciowe warunki, tym mniej wartościowych materiałów. Pamiętajmy, że w tych „liberalnych” tytułach pracują też ludzie, którzy z sercem i pasją ukazują nam prawdę o wynaturzeniach systemu – reprywatyzacji, nadużyciach polityków czy zwalnianych związkowcach. Obniżenie stopy zysku uderzy w pierwszej kolejności właśnie w nich.
Kaczyński i spółka opozycyjne, albo nawet nie-podległe media traktują jako zagrożenie. W filozofii PiS, prasa jest narzędziem, którego efektywność należy zmaksymalizować. Szczególnie, gdy przyszłość koalicji niepewna – sondaże nie dają złudzeń – w przyszłym Sejmie Zjednoczona Prawica nie miałaby większości. Do wyborów pozostały dwa lata. W 2023 roku obywatele będą wybierać skład parlamenty i samorządy. Prasa lokalna w rękach władzy daje możliwość zmiany układu sił w regionach sprzyjających dotąd opozycji. Regionalna gazeta, zasilana informacjami z prokuratury, zadba o obrzydzenie mieszkańcom polityków piastujących urzędy, na których odbicie liczy władza. O skumulowanym wzroście siły informacyjnej w kontekście wyborów parlamentarnych wspominać chyba nie muszę.
Redaktor Maciej Wiśniowski we wczorajszym komentarzu dnia stwierdza, że „liberalnych mediów” bronić nie zamierza, bo ani nasz portal, ani lewica nie mają w tym żadnego interesu. Dziwi mnie niezmiernie spokój redaktora, który przecież doskonale zdaje sobie sprawę, jakie skutki przyniosła likwidacja opozycyjnych mediów na Węgrzech. Tam zgniecenie liberalnej opozycji nie dało wiatru w żagle lewicy, a zepchnęło ją pod ścianę, razem z resztą politycznego towarzystwa. W Polsce mamy do czynienia z rozpędzającym się taranem, zorientowanym na ten sam cel. Jest nim zniszczenie ośrodków informacyjnych krytycznych wobec rządu. Czy to moment, w którym powinniśmy dołączyć do sprzeciwu, razem z innymi, których ten walec zamierza rozjechać – ja nie mam wątpliwości, że tak.
Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski
Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…
To już wiadomo kto w redakcji Strajku chciał poparcia tego absurdalnego protestu.
Argument, że nie należy zmniejszać zysków, bo uderzy to z zwykłych pracowników, jest godny związku przedsiębiorców. A fragment o ludziach z sercem i pasją w liberalnych mediach to niezły odlot.