Koniec października to ten moment w roku, kiedy codziennie gdzieś na ulicę wyrzucany jest człowiek. Już od 1 listopada jest to niemożliwe – lokatorzy, podobnie jak dorsze czy sarny, mają swoje okresy ochronne, kiedy nie można robić im krzywdy. Dlatego ten okres jest taki gorący – wszyscy śpieszą się, żeby zdążyć w sezonie łownym. Nieliczne eksmisje są blokowane – w niewielu miejscach w Polsce w ogóle działają jakieś organizacje lokatorskie, większość z nich nie ma żadnych pieniędzy, są zalewane ogromną liczbą spraw i nie mają mocy przerobowych, żeby udzielić wsparcia wszystkim potrzebującym, którzy często zgłaszają się na tyle późno, że niewiele da się już zrobić. W Warszawie w ciągu trzech dni udało się zablokować trzy eksmisje w trzech różnych ubogich dzielnicach. Każda ze spraw była inna, każda skomplikowana i opisana segregatorami akt.
W kontakcie z osobami, które mają znaleźć się na bruku zawsze najbardziej uderza mnie to, że nie są w stanie składnie opowiedzieć jak to się stało, że mają trafić na bruk. Niezależnie od tego, czy są przypadkowymi ofiarami złodziejstwa reprywatyzacji czy zadłużyli mieszkanie własnościowe czy komunalne, do eksmisji i przymusowego wyrzucania z mieszkania dochodzi zwykle wobec osób w najtrudniejszej sytuacji. Tych, które nie mają się dokąd wynieść, nie mają oparcia w rodzinie ani oszczędności, które z jakiegoś powodu – często choroby, niepełnosprawności, długotrwałego wykluczenia z rynku pracy, obciążenia opieką nad kimś bliskim – są bezbronne wobec urzędniczej machiny. To ludzie bez pieniędzy na prawników, którzy nie potrafią swoją sprawą zainteresować mediów nawet wtedy, kiedy spotyka ich oczywista i rażąca niesprawiedliwość albo kiedy zawodzą ich instytucje państwa, które teoretycznie powinny im pomagać. Urzędnicy często wskazują na rozmaite „błędy” popełniane przez lokatorów – pisma, nie wysłane na czas, nieodebraną korespondencję, niezłożone pozwy albo zapomniane zaświadczenie o niepełnosprawności. Tymczasem sam język dokumentacji dotyczącej najprostszej na świecie i przynależnej każdemu człowiekowi sprawy, jaką jest dach nad głową, jest tak skomplikowany, że nie mając wykształcenia prawniczego trudno w ogóle zrozumieć treść pism, otrzymywanych przez zadłużonych ludzi.
Mam wrażenie, że kiedy w prasie czy telewizji pokazuje się blokady eksmisji, większość widzów nie jest w stanie utożsamić się z wyrzucanymi ludźmi – wydaje się im, że ich bezpieczne, ciepłe mieszkania dzielą od tych dramatycznych scen lata świetlne; znacznie łatwiej jest im ustawiać się choćby w roli kamieniczników – lubimy sobie wyobrażać, że kiedyś będziemy zamożni i potężni. Tak jakby wykluczonych dzieliło od polskiej biedaklasy średniej morze, a nie cienka linia. Tymczasem wystarczy naprawdę niewiele, żeby z szacownego mieszczanina spaść na dno i zacząć bać się otwierać własną pocztę – nagła strata pracy, wypadek, poważna choroba dziecka. W dodatku im niżej jesteśmy, tym mniej mamy dróg, żeby się ratować, tym ostrzejsze są brzytwy, których chwytamy się, żeby nie zatonąć i tym mniejsza jest szansa, że ktoś poda rękę. Tym większa szansa na to, że nasz los będzie zależał od tego, czy jakiś człowiek dobrej woli przejrzy nasze dokumenty, napisze pismo, pójdzie z nami do urzędu, a w ostateczności usiądzie na klatce schodowej i nie pozwoli obcym ludziom siłą wyrzucić nas z domu.
Niewiele jest takich momentów w roku, kiedy bardziej brakuje nam społecznej solidarności niż chłodny i wietrzny koniec eksmisyjnego października – warto w nią inwestować choćby dlatego, że nigdy nie wiadomo, kiedy będzie się jej potrzebować.
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…