Najważniejsze na świecie wybory bieżącego, 2022 roku odbędą się w Brazylii – pierwsza tura w październiku. Brazylia jest drugim (po Stanach Zjednoczonych) najludniejszym państwem zachodniej półkuli (zamieszkuje ją 211 milionów ludzi), piątym najludniejszym na świecie i jedną z największych formalnych demokracji. Największym (pod każdym względem) państwem Ameryki Łacińskiej. Ale będą ważne także dlatego, że Brazylijczycy zadecydują w znacznym stopniu o losach (dużej części) świata na najbliższą przyszłość.

Do całkiem niedawna, przez kilkanaście lat, Brazylia była wielkim światowym graczem, wspinającym się po drabinie znaczenia gospodarczego (do szóstej pozycji na liście największych gospodarek), do tego autentyczną i ambitną potęgą dyplomatyczną. Pierwszą literą skrótu, z którym wiązano wielkie nadzieje: B w BRICS. Brazylia pod rządami pierwszego prezydenta z klasy robotniczej, Luli da Silvy, przywódcy Partii Pracowników (Partido dos Trabalhadores, PT), w latach 2003-2011, była nadzieją lewicy na całym świecie. Zaangażowana w realną poprawę bytu kilkudziesięciu milionów najbiedniejszych Brazylijczyków z jednej, oraz w ambitne projekty współpracy międzynarodowej z drugiej strony. Nazwijmy ten obóz władzy (już bez władzy) Domem Luli.

Upadek Domu Luli

Dziś nie jest wcale trudno powiedzieć, kiedy tak postrzegane znaczenie Brazylii dobiegło dość raptownego końca. Da się to sprowadzić do jednego, choć rozciągniętego w czasie wydarzenia: impeachementu presidenty Dilmy Rousseff, z Domu Luli. Pod ciężarem ataków politycznych i problemów ekonomicznych Dom Luli stopniowo, ale dość szybko, zarzucił zaangażowanie w przebudowę świata na zewnątrz. Nie dawał już rady ze sprawami wewnętrznymi. Upadł pod koniec sierpnia 2016 roku.

Brazylia znalazła się znowu w rękach prawicy, neoliberalnej i obscenicznie konserwatywnej za jednym zamachem; zdeterminowanej, by odwrócić cały postęp społeczny wykonany pod rządami Domu Luli i na biednych przerzucić koszty kryzysu ekonomicznego, pogłębianego przez antykorupcyjną operację Lava Jato („łaźnia samochodowa”). Uderzyła ona w państwowego giganta naftowego Petrobras i cały przemysł budowlany (w jego centrum znajdował się koncern Odebrecht); tylko w tych dwóch, przeżywających nie tak dawno bonanzę, branżach doprowadziła do likwidacji być może setek tysięcy miejsc pracy. Po krótkim urzędowaniu Michela Temera, który wypchnął Rousseff ze stołka – urzędowaniu zbyt przejściowym i byle jak posklejanym, by się zdołał stać kolejnym Domem – do betonowo-szklanych pałaców komunisty Niemeyera w Brasilii wprowadził się Dom Bolsonaro. Oprócz zainteresowania postępem społecznym u siebie, Brazylia zarzuciła też właściwą Domowi Luli linię w sprawach międzynarodowych: asertywną wobec USA, wyrażaną na międzynarodowych forach od BRICS, przez Mercosur i CELAC, po ONZ. Brazylia powróciła do roli posłusznego klienta i wasala Waszyngtonu.

Upadek Domu Luli w 2016 roku stanowił kluczowy moment odbijania Ameryki Łacińskiej lewicy spod znaku „różowej fali” przez prawicową reakcję. „Różowej”, bo ambitnej, ale nie „czerwonej”, nie komunistycznej. „Różowa fala” próbowała działać w ramach tego, co możliwe w warunkach globalnego neoliberalnego porządku. Kluczowy, bo łatwiej było obalać lewicę u władzy w mniejszych i słabszych państwach po sąsiedzku, pokonawszy ją w największej Brazylii. Gdy w La Paz formowała się junta Jeanine Áñez, ambasador Domu Bolsonaro przebywał w tym samym pomieszczeniu. Kreowanie pajaca Juana Guaidó na „prawdziwego” przywódcę Wenezueli też by się nie wydarzyło ze stabilnym Domem Luli w pałacu Planalto w Brasilii. Przez ponurych kilka lat jedynym zwycięstwem lewicy w regionie było zdobycie władzy w Meksyku przez Lopeza Obradora, ale oto kierunek zmian znów się zmienia (Boliwia, Argentyna, Peru, Chile, Honduras…). Gdyby Dom Luli powrócił wkrótce do władzy w Brazylii, dawałoby to szanse na długotrwałe odwrócenie tendencji w całym regionie.

Prezydencka kandydatura Luli nie jest na razie oficjalna, ale wydaje się naturalna – Lula jest według wszelkiej miary najpopularniejszym politykiem XXI wieku, i to w skali świata. Podobnie jak w 2018 mówiło się, że tylko on może pokonać prawicę, tak teraz się mówi, że tylko on może odsunąć od władzy Dom Bolsonaro. Tylko że w 2018 to nie wystarczyło.

O ustroju Brazylii

Kilka wyjaśnień co do ustrojowych zasad największej republiki na południe od Karaibów. Wybory odbywają się co cztery lata i są jednocześnie prezydenckie, do Kongresu Narodowego (złożonego z izby niższej i senatu) oraz do władz stanowych (Brazylia ma ustrój federalny) i lokalnych. Tego samego dnia, plus druga tura prezydenckich bliżej końca roku. Jak zauważył kiedyś historyk Perry Anderson, ustrój tego wielkiego kraju opiera się na miksie dwóch modeli liberalnej demokracji: amerykańskiego systemu prezydenckiego i europejskich proporcjonalnych demokracji parlamentarnych. Rezultat jest taki, że z jednej strony jest pozornie, nominalnie silna, wybierana w głosowaniu bezpośrednim, administracja prezydencka (jak w USA, kandydat na prezydenta startuje ze swoim potencjalnym wiceprezydentem, jako duet eksponowani są już w kampanii wyborczej), bez urzędu premiera, w oparciu o złożoną mozaikę partii w parlamencie, z których żadna nie jest nigdy dość duża, by rządzić samodzielnie. Partii w Kongresie Narodowym może być na raz grubo ponad dwadzieścia. Rezultatem takiego układu jest z jednej strony immanentna korupcja („kupowanie” głosów w innych partiach, żeby przeprowadzić legislację), z drugiej wieczna obstrukcja postępów jakiejkolwiek realnej zmiany. Powiązane z sobą wzajemnie, korupcja i obstrukcja, stanowią osłonę interesów garstki bajecznie bogatych oligarchicznych dynastii. Trzymają one w garści większość zasobów kraju (od ziemi, przez banki i przemysł, po media, a więc i kontrolę nad opiniá społeczną) i w takich warunkach niemal zawsze znajdują sposób, by przeforsować lub obronić swoje interesy.

Kadencja prezydencka płynie w sposób synchroniczny z kadencją parlamentu, niemożliwe są więc zygzaki nakładających się na siebie nierówno kadencji głowy państwa i legislatury, jak w Polsce. Kadencja biegnie w wyznaczonym kalendarzu, nawet jeśli prezydent nie dociągnie na urzędzie do jej końca – bo umrze albo zostanie usunięty, jak Rousseff. Wtedy pierwszy urząd w państwie, podobnie jak w USA, przejmuje do końca kadencji jego/jej wiceprezydent (tak władzę przejął Temer, mimo iż nigdy nie miał więcej niż jednocyfrowego poparcia).

W Brazylii limit dwóch kadencji na najwyższym urzędzie w państwie dotyczy jedynie liczby kadencji z rzędu. Z zasady – choć nigdy się to jeszcze nie zdarzyło – nie wyklucza on możliwości zostania prezydentem po raz trzeci, pod warunkiem, że po przerwie. Lula ma więc w tym systemie prawo do ubiegania się ponownie o urząd – ale jakie ma szanse powodzenia? Prowadzi w sondażach, ale w 2018 również prowadził w sondażach – i właśnie dlatego usunięto go z wyścigu, wsadzając go na czas kampanii do więzienia. Zarzuty były sfabrykowane, zostały oddalone, ale Lula z więzienia wypuszczony dopiero, kiedy do modernistycznych pałaców Niemeyera w Brasilii wprowadził się już Dom Bolsonaro. Brazylijska oligarchia pokazała wówczas, że jest gotowa na (prawie?) wszystko, by zapobiec powrotowi lewicy do władzy.

Dom Bolsonaro

Gdy w 2019 roku władzę przejął Bolsonaro, wielu przerażonych nim Brazylijczyków (wśród nich moi znajomi) liczyło na to, że uda się w niego uderzyć tą samą metodą impeachmentu, którą prawica odsunęła od władzy Rousseff. Bolsonaro ma wyjątkowo lekceważący stosunek do demokratycznych standardów i procedur, gloryfikuje okres wojskowej dyktatury 1964-1983, przeciwko niemu i jego najbliższym toczyły się śledztwa wprost kryminalne. Można było wierzyć, że będą i powody, i podstawy proceduralne. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Oligarchiczna polityka takich instrumentów używa tylko przeciwko lewicy, nie przeciwko reprezentantom (lub figurantom) własnych interesów.

Wydarzyło się natomiast coś innego. Jeśli wierzyć argentyńskiemu radiu, już dwa lata temu Bolsonaro został po cichu odsunięty od faktycznej władzy przez wysokich rangą wojskowych, którzy od dawna stanowili trzon Domu Bolsonaro. Rząd w Buenos Aires miał podobno otrzymywać z Brasilii komunikaty, że naprawdę rządzi z tylnego fotela generał Walter Braga Netto, oficjalnie wówczas szef sztabu Bolsonaro, dziś minister obrony.

Niektórzy mówią, że Lula jest jedynym, który może pokonać Dom Bolsonaro. Czy biorą pod uwagę, że być może oligarchowie wcale nie chcą Bolsonaro u władzy utrzymać? Nie odsunęli go od władzy, pomimo iż odkąd w Brazylię uderzyła pandemia COVID-19, w krytyce prezydenta zjednoczyły się wszystkie oligarchiczne media (innych w Brazylii nie ma, albo są bez znaczenia) – Emir Sader, sądząc po precedensach historycznych, wróżył z tego nadchodzący zamach stanu. W XXI wieku wszystko jednak dzieje się w podobnych, co niegdyś, strukturach, jednak w rozgrywanych scenariuszach następują niespodziewane przesunięcia elementów. Przesunięcia te mają na celu maskowanie natury rzeczy przed manipulowaną na nowe sposoby publicznością. Zamiast go usuwać, zostawili go jako clowna na pierwszej linii: jego wybryki przyciągają całą uwagę i ewentualny gniew (np. na porażkę państwa wobec pandemii), a im pozwalają wciąż spokojnie kraść za zamkniętymi drzwiami. Last but not least, nie usunęli go, bo był pieszczochem Domu Trumpa (reprezentuje ten sam model prawicowego ekscentryzmu). Brazylijska oligarchia działa w sojuszu z Imperium Amerykańskim, nigdy wbrew jego woli. Jej motto to: „co jest dobre dla Stanów Zjednoczonych, jest dobre dla Brazylii” (bo jest dobre dla oligarchów). Ale dzisiaj Trumpa nie ma już w Białym Domu. Do władzy powrócił Dom Obamy, choć w innej osobie Joe Bidena (bo w największej republice na północ od Karaibów limit dwóch kadencji liczy się do całego życia).

W 2020 roku pisałem na łamach Strajk.eu, że dla oligarchów Bolsonaro nigdy nie był wyborem z przekonania, a jedynie z „braku laku” (nieobliczalny i całkiem prawdopodobnie obłąkany, stanowi ogromne ryzyko nawet dla „swoich”). Żeby go usunąć, musieliby najpierw mieć kim go zastąpić. Ponieważ w bieżącym akcie historycznej tragedii Brazylii oligarchowie starają się rozgrywać swoje interesy z zachowaniem formalnego teatrum liberalnej demokracji, musieliby mieć do dyspozycji kogoś wystarczająco popularnego – lub go sobie wyhodować. Spekulowałem wtedy, że Sérgio Moro mógłby być potencjalnie takim człowiekiem. Cyniczny sędzia z Kurytyby był głową operacji Lava Jato, która wykończyła Dom Luli, to również on wsadził samego Lulę do więzienia, gdy groziło, że wygra z Bolsonaro. Potem stał się gwiazdą administracji Bolsonaro jako jego minister sprawiedliwości, a jeszcze trochę później się pokłócili i rozeszli politycznie. Dziś Moro jest wymieniany w sondażach i ma już poparcie wahające się między 6 i 8%, ostatni raz jak sprawdzałem. Oznacza to, że operacja lansowania go na potencjalnego kolejnego prezydenta oligarchów już wystartowała. Jemu samemu, z jego chorobliwą ambicją, niezwykle dobrze by zrobiło na ego, gdyby mu się w życiu udało wykiwać i Lulę, i Bolsonaro. Sprawa jest śmiertelnie poważna.

Lawfare i inne nieszczęścia

Przejmując władzę w 2003 roku Lula doskonale zdawał sobie sprawę, że Stany Zjednoczone stanowią kolosalne zagrożenie dla lewicowego projektu w Brazylii. Był to główny powód nacisku położonego przez Dom Luli na zbrojenia i rozwój armii, było to wyjaśnienie jej przegrupowań w regionie Amazonii (Brazylia jest tam otwarta na atak amerykański z terytorium ich klienckiej Kolumbii), itd. Dom Luli popełnił jednak błąd postrzegając amerykańskie zagrożenie w zbyt zewnętrznych, stricte przestrzennych kategoriach, jego obecność wewnątrz brazylijskiego życia społecznego dostrzegając jedynie w problematyce finansów i własności kapitału. Dom Luli nie doceniał stopnia amerykańskiej infiltracji różnych poziomów brazylijskiego życia społecznego i politycznego; nie rozumiał, że za uśmiechami Obamy gratulującego Luli, że jest najpopularniejszym politykiem na świecie, kryje się kontynuacja linii przejętej po Domu Bushów.

Brian Mier i Daniel Hunt są autorami książki Year of Lead: Washington, Wall Street and the New Imperialism in Brazil (“Rok ołowiu: Waszyngton, Wall Street i nowy imperializm w Brazylii”) oraz założycielami serwisu Brasil Wire; Mier jest także korespondentem TeleSur w Brazylii. Autorzy przekonują, że Lava Jato to nie była motywowana z początku najlepszymi chęciami operacja szczerze antykorupcyjna, która się wykoleiła i została przechwycona przez prawicę jako instrument walki politycznej przeciwko Domowi Luli. Od początku z takimi intencjami została zaprojektowana, i to tak dalece od początku, że nawet antykorupcyjne zmiany w prawie, które ją umożliwiły, były Brazylijczykom suflowane przez amerykański Departament Sprawiedliwości. Z którym sam Moro przechodził we wczesnym okresie tajemnicze szkolenia. Moro pojawia się potem na wszystkich etapach zmasowanego ataku na Dom Luli prowadzonego metodami wrogich kampanii mediów i lawfare. Lawfare to „wojna przy użyciu prawa”. Reakcyjna z natury praktyka polegająca na tym, że pozornie neutralne, „techniczne” instrumenty prawne są stosowane jako instrumenty walki z (w praktyce zawsze lewicowym) przeciwnikiem politycznym. Moro zainicjował Lava Jato, doprowadził je do końca, stał za przeciekaniem do mediów materiałów ze śledztwa, w tym zmanipulowanych, poprzycinanych fragmentów nagrań z podsłuchiwanych rozmów Luli z Rousseff, w kluczowych momentach kampanii politycznych (wyborczych i impeachmeantu). Ostatnio dowiedzieliśmy się, że był też za wyciekiem niezweryfikowanych zeznań obciążających Rousseff prawicowemu magazynowi „Veja”, gdy presidenta starała się o reelekcję w 2014. Kiedy w nagrodę za to wszystko, Bolsonaro nagrodził go stanowiskiem ministra sprawiedliwości, najwyraźniej nie wyczerpało to jego ambicji. Jego skłócenie się z Bolsonaro i odejście z jego administracji można tłumaczyć tym, że nie chciał utonąć razem z „Trumpem tropików”, gdy ten ostatecznie się skompromituje. Zaszkodziłoby to bowiem szansom Moro na naprawdę najwyższe stanowiska w państwie.

Sprawa jest śmiertelnie poważna, bo Dom Obamy, ten sam, który obalił Dilmę, jest znów u władzy w Imperium na północy. Dom Obamy, który w pełzający, zamaskowany zamach stanu przeciwko Domu Luli włożył tyle wysiłku, tyle lat pracy, na tylu frontach. Bo lawfare i Lava Jato należy postrzegać w połączeniu z innymi elementami układanki. Niektóre z nich: Temer był wieloletnim informatorem amerykańskiej ambasady; amerykańska ambasador trafiła do Brasilii z Asunción, zaraz po tym, jak podobny parlamentarny zamach stanu udał się w mniejszym Paragwaju; w kampaniach wymierzonych w Dom Luli aktywnie brali udział amerykańscy giganci internetowi; Bolsonaro, zaraz po przejęciu władzy, udał się złożyć wasalną wizytę w siedzibie CIA w Waszyngtonie.

Co dalej?

Sprawa jest śmiertelnie poważna, bo zarówno oligarchowie na miejscu, jak i Dom Obamy na północy, po tylu latach wysiłków, mogą być naprawdę zdeterminowani, żeby tę zawalidrogę swoim interesom usunąć wreszcie raz na zawsze. Hiszpański dziennik „El País” cytował w lutym byłego sędziego sądu najwyższego Brazylii, Joaquima Barbosę, który ostrzega, że życie Luli jest w niebezpieczeństwie. Barbosa mówi to, nie będąc nawet sojusznikiem Luli – sam pozamykał w więzieniu kilku polityków PT. W razie śmierci Luli, do drugiej tury weszliby Bolsonaro i Moro, a wtedy można by zastąpić ekscentrycznego wariata facetem, który pozostaje reprezentantem interesów oligarchii i Imperium, ale jest nie tylko obliczalny, ale wręcz zasłużony jako ten, który potrafi „dostarczyć rezultaty”.

Tym razem Lula na pewno zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Jak zamierza przeskoczyć takie przeszkody? Kiedy dochodził do władzy na początku stulecia, zawarł rodzaj paktu z oligarchami agrobiznesu, przemysłu, finansów i mediów. Obiecał im, że postęp społeczny sfinansuje, nie uderzając w ich interesy: z wzrostu gospodarczego i przychodów z boomu surowcowego; że powiększający się dzięki temu rynek wewnętrzny jeszcze im się opłaci; że neoliberalne fundamentals nie utracą swojego sakralnego miejsca w ogólnym porządku ekonomicznym, dostaną jedynie ludzką twarz. Oni jednak nawet w takich warunkach knuli po cichu długofalowe spiski z Amerykanami, byle tylko prezydent-robotnik i jego lewicowy rząd okazał się jednorazowym wybrykiem historii. Kiedy boom surowcowy się skończył i Brazylię zaczęły (z kilkuletnim opóźnieniem) dosięgać konsekwencje światowego załamania gospodarczego, przeszli do zdecydowanej ofensywy, złożonej z lawfare i skoordynowanego ataku mediów, na czele z Globo (jeden z dwóch największych konglomeratów medialnych w Ameryce Łacińskiej).

Co Lula i jego Dom zamierzają teraz zrobić z tą wiedzą? Działać po staremu, jakby tego nie wiedzieli? A może zdecydują się rzucić bezpośrednie wyzwanie oligarchom i strukturze własności, dzięki której mają oni prawie cały kraj na własność, kosztem ogółu społeczeństwa? Czy może zaproponują oligarchom nowy pakt? Jeżeli rzucą wyzwanie otwarcie już w kampanii wyborczej, oligarchowie mogą postawić kropkę nad i, domykając wreszcie ten ponad miarę w czasie rozciągnięty zamach stanu, by po trupie Luli, razem z Amerykanami, wprowadzić do Planalto sędziego Moro, w nagrodę za jego lojalność, obrotność i wszystko, co zrobił, by wykończyć Dom Luli. Jeżeli zaproponuje im nowy pakt, to oni przystaną na niego tylko, jeżeli będą mieli poczucie, że tym razem trzymają go w szachu i pod całkowitą kontrolą, zneutralizowanego.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…