Tego nie spodziewały się same „żółte kamizelki”. Spontaniczny ruch protestu, który objął cały kraj w sobotę 17 listopada, przeciągnął się na niedzielę i trwa do dzisiaj. Mało tego, na najbliższy weekend przewiduje „marsz na Paryż”, by prawdopodobnie powtórzyć sobotnią próbę podejścia pod Pałac Elizejski, siedzibę prezydenta Emmanuela Macrona. Prawie 80 proc. Francuzów popiera tę ludową frondę, mimo wyraźnej niechęci oligarchicznych mediów.
Świat od jakiegoś czasu zna mechanizm „skrzykiwania się” za pomocą portali społecznościowych, by zorganizować jakiś protest. Ale ruch „żółtych kamizelek” wygląda na bezprecedensowy, gdyż najdosłowniej objął cały kraj. W nieco ponad miesiąc od pierwszych propozycji na Facebooku, 17 listopada w każdym departamencie ludzie ubrani w żółte kamizelki wyszli na drogi i ulice, by blokować ruch w proteście przeciw polityce Macrona -„prezydenta bogatych”, jak go powszechnie nazywają. Liczby pozostają sporne: według rządu (policji), ponad 2 tys. blokad miało skupić ok. 300 tys. osób. Ruch nie ma żadnego centralnego organizatora, więc brakuje jego wersji. Tym razem odezwały się jednak związki zawodowe policjantów, które mówią o „co najmniej” milionie uczestników. Bez względu na liczbowy rozmiar buntu, jego terytorialna skala zasiała w rządzie strach, skrywany na razie milczeniem Macrona.
Dziś, we wtorek 20 listopada, minister spraw wewnętrznych Christophe Castaner gromko potępił „totalne zboczenie” w kierunku przemocy ruchu, który jego zdaniem jeszcze w sobotę był „generalnie grzeczny”. „Widzimy, że mamy do czynienia z radykalizacją i niespójnymi postulatami” – narzekał, podając przykład trzech policjantów rannych od metalowych bul (do popularnej gry w bule – pétanque), gdy wraz z innymi próbowali nocą znieść blokadę centrum handlowego w Langueux, na północy kraju. „Żółte kamizelki” odpierały tam policyjny atak z łomami i butelkami z benzyną w rękach. Ogółem bilans czterech dni dotychczasowej „anarchii” to ponad 500 rannych cywilów i prawie 100 policjantów. Gorąco zrobiło się również w departamentach zamorskich – na sparaliżowanej blokadami i rozruchami wyspie La Réunion (Ocean Indyjski) wprowadzono nawet stan wyjątkowy i godzinę policyjną.
Czego oni chcą?
Ruch narodził się z „kropli, która przepełniła czarę”, z protestu przeciw podwyżkom cen paliw samochodowych spowodowanym dołożeniem przez rząd kolejnego podatku, ale już w sobotę protestujący zapewniali, że chodzi o „wszystko”. Jeśli coś naprawdę łączy manifestantów, to ich krzyk „Macron do dymisji!”. Sama kwestia paliw jest dość paradoksalna dla skrajnego neoliberalizmu prezydenta, tak chwalącego „mobilność”, „elastyczność” , jak też brak jakiegoś zakorzenienia, które mają być warunkiem dobrobytu – taksując paliwa ogranicza przecież indywidualny transport i to bez żadnych inwestycji w transport zbiorowy. Wprost przeciwnie: zlikwidowano tysiące kilometrów regionalnych linii kolejowych zmuszając ludzi do brania kredytów na samochody. W wielkich miastach, gdzie zbiorowy transport dobrze działa to mniejszy problem niż na prowincji, gdzie ludzi muszą jeździć często dziesiątki kilometrów do pracy.
To, co najbardziej oburza manifestantów, to przyśpieszająca za Macrona obniżka poziomu życia oraz postępujący upadek usług publicznych i ubezpieczeń społecznych. Młody, arogancki bankier od Rothschildów wygrał wybory prezydenckie, które dziś wydają się sprawnie wykonanym „skokiem na kasę” autorstwa najbogatszych. Oligarchiczne media stanowiące 95 proc. ogółu rynku medialnego we Francji popierały „antysystemowego” kandydata, który gwarantował doprowadzenie systemowego neoliberalizmu do zwycięstwa. Cóż znaczy inwestycja grupy miliarderów w Macrona warta kilkadziesiąt milionów euro wydanych na kampanię, w porównaniu z dziesiątkami miliardów zysków, które im zapewnił, likwidując podatki od wielkich fortun? To było tym „zwycięstwem”. Problem w tym, że ci, którzy teraz za to muszą płacić, mówią „nie”.
Dwie Francje
Znany lewicowy ekonomista Frédéric Lordon już w czasie tej mistyfikacji, którą była kampania Macrona, zauważył, że po 30 latach „reform” neoliberalnych młody finansista jest rodzajem ostatniej szansy ludzi tego systemu na utrzymanie się u władzy, i to mimo, że zapaść kraju była już widoczna. Pisał wtedy: „Bogaci chcą pozostać bogaci, a możni pragną być jeszcze bardziej potężni. To jedyny projekt tej klasy i jedyna racja bytu jej Macrona. W tym sensie to spazm systemu, który odsuwa swoją śmierć, jego ostatnie rozwiązanie. Jedyny sposób, by przebrać kontynuację, która stała się nieznośna dla reszty społeczeństwa, za zupełną, kompletnie sztuczną nowość, ubraną teraz w konkurencyjną nowoczesność – na użytek mediów. (…) Macron, samozwańczy „antysystemowiec” jest punktem zbornym, do którego śpieszą wszystkie odpadki systemu, wszyscy skompromitowani, niewierzący wręcz w ten fawor opatrzności: możliwość jeszcze jednego obrotu karuzeli…”.
Na ultraliberalnej globalizacji skorzystały wielkie miasta, ale już w latach 90. ubiegłego wieku zaczęto mówić o „pęknięciu społecznym”, które dziś stało się „przepaścią”. Kilka lat temu ekonomiści i socjologowie zwracali uwagę, że na neoliberalizmie zyskało lub przynajmniej nie straciło ok. 40 proc. populacji, ale pozostałe 60 proc., właściwie cała prowincja, to przegrani. Jakie są dzisiejsze proporcje? Gorączkowy neoliberalizm „socjalistów” (Partii Socjalistycznej rządzącej w poprzedniej kadencji, zmiecionej w wyborach) właściwie przygotowywał grunt pod neoliberalny ekstremizm Macrona. Ograniczenie praw pracowników i bezrobotnych, zmniejszenie emerytur i stypendiów, postępująca likwidacja usług publicznych i całego, ukształtowanego po II wojnie światowej francuskiego systemu socjalnego, ciągle okazywana pogarda dla prowincjuszy („Te żółte kamizelki jeżdżą samochodami na ropę i palą papierosy” – mówił zdegustowany rzecznik rządu Benjamin Grivaux) – wszystko to sprawiło, że protestujący mają dość „wszystkiego”.
Ruch rewolucyjny?
Fronda „żółtych kamizelek” obyła się bez partii politycznych i związków zawodowych, ale dość szybko poparcie dla niej wyraziła niemal cała opozycja parlamentarna wobec partii prezydenckiej (LREM). Mamy tu z prawej strony Zjednoczenie Narodowe (b. Front Narodowy) i Republikanów (gaulliści) a lewej Nieuległą Francję, Nową Partię Antykapitalistyczną i komunistów. Dalszy los tego ruchu dla wszystkich pozostaje zagadką, ale większość uważa, że tak czy inaczej stało się coś nadzwyczajnego. Jakby w historii walk społecznych było jakieś „przed 17 listopada” i jakieś „po”, które na dłuższą metę może zaowocować zmianami politycznymi. Rząd nie ma zamiaru ustępować i – zdaniem lidera Nieuległej Francji (LFI) Jean-Luca Mélenchona – może na krótką metę zdławić ten bunt. „Ale niemożliwe, by cofnął film, który rozegrał się w duszach wielkiej liczby ludzi. Zdobyta wiara w siebie nie wycofa się tak łatwo. Presja nie zniknie” – pisał na swoim blogu.
Ci, którzy widzą w „żółtych kamizelkach” zaczątek ruchu rewolucyjnego zwracają uwagę na innego rodzaju „przepaść”: generalny brak zaufania protestujących do mediów. To oczywiście bezpośrednia konsekwencja „mega-oszustwa” w kwestii Macrona w czasie kampanii prezydenckiej, ale też obecnej wrogości tub władzy wielkiego kapitału wobec protestów. Ten brak zaufania miałby świadczyć o dającym nadzieję wzroście zmysłu krytycznego, choć przedstawiciele rządu wolą mówić o objawach „niebezpiecznego populizmu”. Dziennikarze oligarchicznych mediów, nazwani kolektywnie „sprzedawcami gówna”, mają pewne trudności z relacjonowaniem protestów. Zetknięcie z prowincją nierzadko kończy się dla nich wysłuchaniem obelg. Teraz niektórzy z nich sami twierdzą, że szalony wzrost nierówności i lekceważenie dla „pozostawionych na boku” będzie musiało znaleźć jakieś polityczne ujście.
Rewolta wyborcza
Wrogość protestujących do „Robin Hooda na odwrót” (Macrona) i spontaniczny, niemal powstańczy charakter frondy to w zasadzie zjawisko dostrzegalne w innych krajach zachodnich, gdzie neoliberalizm narobił szkód społecznych. Odrzucenie samozadowolonych elit finansowych może mieć oczywiście różne oblicza, również niepożądane z lewicowego punktu widzenia, jednak wszystko zależy od zaangażowania polityków i partii, którym zależy na innym, bardziej sprawiedliwym porządku społecznym.
Kiedy premier Philippe przekonywał w telewizji przez 20 minut, że rząd nie może w niczym ustąpić, ani „żółtym kamizelkom”, ani pielęgniarkom (które dziś masowo wyszły na ulice), ani zresztą nikomu, reakcje nie były parlamentarne. „Równie dobrze mógł powiedzieć „pierdolę was”, byłoby krócej” – zżymał się Ian Brossat, pierwszy na liście komunistów w zbliżających się wyborach europejskich. Oligarchia francuska atakuje lewicę tak, by to nie ona pokonała w tych wyborach partię prezydencką, lecz raczej Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. To w nim widzi lepszego partnera, gdyby cały epizod macronizmu miał zostać w końcu odrzucony. Te manewry medialno-polityczne są antycypacją bez ryzyka, bo już nikt nie wierzy, by ludzie Macrona mogli odnieść zwycięstwo.
Póki co, rząd wprowadził na najbliższy weekend zakaz wszelkich manifestacji w Paryżu w promieniu kilku kilometrów wokół Pałacu Elizejskiego.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
A nasza „opozycja demokratyczna” nadal wzdycha do „polskiego Macrona” :D
Francja kraj cywilizowany, naród wie, co dla niego jest dobre (ale po niewczasie, jednak dał się ogłupić Makaronowi). A w dzikiej Wolsce naród PiSdziecki nadal w kaczkę zapatrzony i żadne afery tego nie zmieniają.
I co po rewolucji? Podmienimy rząd na inny, zmiana personalna, a dalej, systemowo, to samo?
Może nawet wrzucimy nieskorumpowanych socjal-demokratów na miejsce, ale prawie nic to nie zmieni. Ludzie, a w szczególności ludzie młodzi, dalej będą żyć w gó***e.