Po okresie rosnących napięć między Waszyngtonem a Teheranem, niedługo po tym, jak Waszyngton ogłosił, że to Iran odpowiada za niewyjaśniony jak dotąd „atak” na japońskie tankowce 13 czerwca w Zatoce Omańskiej (w którym nie miał żadnego interesu, wręcz przeciwnie, tym bardziej w czasie wizyty premiera Abe w Teheranie), 20 czerwca we wczesnych godzinach rannych irańskie siły zbrojne zestrzeliły bezzałogowego amerykańskiego drona wywiadowczego, jedną z najnowszych, prototypowych zabawek Pentagonu. Wbrew temu, co oznajmiła administracja prezydenta Donalda Trumpa, dron nie znajdował się nad wodami międzynarodowymi – nie mógł, nie ma takich w cieśninie Ormuz.
Cieśnina jest na to za wąska. Kończą się wody Iranu, zaczynają Omanu – nie ma nic pomiędzy. Kilkanaście godzin później, w nocy, Trump odwołał uderzenie odwetowe dosłownie na kilka minut przed jego planowanym czasem. Jest kilka standardowych liberalnych reakcji na to wydarzenie, które niestety często podzielane są przez komentatorów lewicowych.
„To ogromna nieodpowiedzialność obydwu stron, igranie z ogniem!”
Reakcja ta rozdziela winę po równo i lekceważy nie tylko poważną różnicę sił i usytuowania obydwu stron w tych sił międzynarodowym układzie, ale też podstawowe fakty dotyczące samego wydarzenia.
Iran znajduje się pod presją globalnego mocarstwa, które w kupę gruzu obróciło już dwóch jego bezpośrednich sąsiadów (Afganistan i Irak) oraz prowadzi nieformalną wojnę z dronów na północy trzeciego (Pakistanu). Oprócz tego od lat dowodzi (nieudaną jak dotąd) operacją wymiany reżimu w nieco dalszej, ale związanej z Iranem przyjaźnią z rozsądku Syrii, a także wspiera saudyjskie zbrodnie wojenne na innych przyjaciołach Iranu w Jemenie. Wszystko to, przypomnijmy, Amerykanie robią tysiące kilometrów od swoich granic. Iran tymczasem leży tam, gdzie leży.
W otoczeniu państw pod ciężarem amerykańskiego buta upadłych lub na krawędzi upadku, boi się o własne terytorium. Ma wszelkie prawo bronić swoich granic niezależnie od tego, jaki w Iranie panuje ustrój i czy się komuś podoba, kto w nim rządzi. Takie prawo (a bywa, że i obowiązek) ma każde państwo. Iran reaguje na presję mocarstwa od kilkudziesięciu lat mu wrogiego, odpowiedzialnego za tragiczną destabilizację całego regionu, w którym Iran ma pecha się znajdować.
Po incydencie z japońskimi tankowcami, który mógł być amerykańską prowokacją (Japończycy – właściciele tankowców i rząd – od początku dystansują się od amerykańskiej wersji wydarzeń), Iran nie mógł tak po prostu przyglądać się, jak samoloty amerykańskiej armii wlatują na jego terytorium. Jednak zanim uderzyli, Irańczycy wysłali Amerykanom kilka ostrzeżeń, które zostały zignorowane (celowo, żeby sprowokować eskalację?). Wówczas uderzyli wyłącznie w drona, a nie w towarzyszący mu samolot, na którego pokładzie byli ludzie – Irańczycy chcieli więc uderzyć, pokazać, że potrafią zestrzelić najdroższe amerykańskie zabawki (ok. 200 mln $), jednocześnie nikogo nie zabijając.
Wpisuje się to w pragmatyczną politykę międzynarodową prezydenta Hasana Rouhaniego (mówi się o polityce „strategicznej cierpliwości”), któremu można tylko pozazdrościć zimnej krwi. Pamiętajmy, że Iran dopiero w rok po amerykańskim wycofaniu się z podpisanego przez Obamę wielostronnego porozumienia nuklearnego zaczął pomrukiwać, że również będzie w takim razie zmuszony porzucić realizację jego postanowień. Póki co, wciąż się jednak do nich stosuje, pomimo ciężaru, jakim są dla niego amerykańskie sankcje.
„Takie incydenty to tylko woda na młyn ekstremistów w obydwu krajach – tylko oni tak naprawdę chcą wojny!”
Jest to wariant tej pierwszej reakcji, tyle że zawężony i skonstruowany tak, żeby sprawiał pozory, że bierze pod uwagę złożoność politycznej rzeczywistości w USA i Iranie.
To prawda, że w ustroju politycznym Iranu istnieją równoległe i rywalizujące o wpływy ośrodki i struktury władzy (kler, administracja prezydencka i złożony z konkurujących sił parlament, siły zbrojne podzielone na różne dość od siebie nawzajem niezależne gałęzie), których elity mogą dążyć do rozgrywania różnych napięć, w tym zewnętrznych, w rozgrywkach między sobą. Ale teza, że któryś z tych ośrodków chciałby wojny z USA, pozostaje jednak nadal do udowodnienia.
Iran od ponad dwustu lat nie najechał żadnego państwa, odpowiadał wyłącznie na napaści z zewnątrz. Irańczycy wciąż pamiętają wieloletnią wojnę z Irakiem Saddama Husajna (wojującym za saudyjskie pieniądze, zaangażowane zresztą i tym razem w podżeganie do wojny). Iran jest otoczony wojnami (wywołanymi albo przez Stany Zjednoczone, albo przez ich reżimy klienckie) i już teraz jest nimi przeciążony. Masy uchodźców z Afganistanu i Iraku, siły i środki kierowane nieprzerwanie na wsparcie sojuszników w Syrii, Iraku, Libanie, Jemenie – to wszystko są odczuwalne ciężary, zarówno dla irańskiego społeczeństwa, jak i dla aparatu państwa, zmagającego się przecież do tego wszystkiego z amerykańskimi sankcjami. Nikt w Iranie nie chce jeszcze jednej wojny, na dodatek z tak potężnym wrogiem. Ale Irańczycy są dumnym społeczeństwem i tak jak niegdyś Wietnamczycy, po prostu nie zamierzają paść na kolana. Przyzwyczajeni do płynących z Waszyngtonu pogróżek, są do wojny gotowi (pół miliona mężczyzn pod bronią, ósma armia świata).
W Stanach Zjednoczonych natomiast większość klasy politycznej i cała oligarchia pragną wojny – tej albo innej, albo też tej jako wstępu do innej, (znacznie) większej. Trita Parsi, autor książki o irańskim dealu Obamy, pisał niedawno w lewicowym „The Nation”, że jakie by nie były różnice między oficjalnymi dyskursami Republikanów i Demokratów, cała waszyngtońska klasa polityczna w głębi serca zawsze chciała Iran w jego obecnej (tzn. tej ukształtowanej przez rewolucję islamską Chomeiniego) postaci unicestwić. Świadomość, że tak duże (80-milionowe), rzucające się w oczy państwo, położone tak strategicznie, jeśli chodzi o dostęp do surowców energetycznych (nie tylko jego własnych złóż; jedna trzecia światowego eksportu ropy trafia na rynki przez kontrolowaną przez Iran cieśninę Ormuz), jest otwarcie wrogie modelowi świata podporządkowanemu woli jednego supermocarstwa, pozostaje dla amerykańskich klas panujących nie do wytrzymania.
Parsi przekonuje, że Obama był w tym wszystkim zaburzeniem, wprowadził sprzeczność niemożliwą na dłuższą metę do utrzymania. To dlatego musiał o Iran Deal walczyć nawet z własną partią i dlatego porozumienie przetrwało tak krótko. Wojna z Iranem jest w Waszyngtonie marzeniem nie tylko ekstremistów – bliższą prawdy byłaby teza, że jedynie wyjątki, „ekstremiści” (na warunki amerykańskiego establiszmentu) jej naprawdę, szczerze nie chcą.
W każdym razie do incydentu w Zatoce Omańskiej, tego z japońskimi tankowcami. W Kongresie dało się nagle słyszeć więcej niż dwa na krzyż głosy przeciwko nowej wojnie – jeszcze zanim wybuchła, a to się tam nie zdarza codziennie. Głosy krytyczne wobec eskalacji pojawiły się w całkiem dużych mediach, nawet jeśli nie zdominowały dyskursu, bo telewizja Fox i „Washington Post” jechały po staremu. Czy to wystarczy, żeby utrzymywać, że coś się radykalnie zmieniło od czasu poprzednich, wciąż przecież nie zażegnanych, wojen na Bliskim Wschodzie? W takim razie, dlaczego zaraz po odwołaniu przez Trumpa uderzenia odwetowego za drona w cieśninie Ormuz prasa i telewizja od razu zapełniły się komentarzami, że owszem, wszyscy pragniemy jedynie pokoju, ale wielka szkoda, że Iranowi jednak nie pokazaliśmy, kto tu rządzi?
Parsi jest przekonany, że w stosunku do Republiki Islamskiej, w ostatecznym rozrachunku, różnice między Republikanami a Demokratami, (neo)liberałami a neokonserwatystami, okazują się zawsze kosmetyczne, powierzchowne. Można wierzyć w szczerość kilku głosów, np. Sandersa et consortes. Reszta to karierowicze chwilowo – na potrzeby bieżącej rywalizacji o słupki w sondażach – motywowani głównie pokazowym, koniunkturalnym antytrumpizmem, którzy nie zareagowaliby, gdyby za Iran zabrała się Hillary Clinton.
Nie tyle mają coś aż tak przeciwko wojnie z Iranem jako takiej, co raczej boją się, że tak nieprzytomna administracja po prostu ją spartaczy już na starcie. Boją się nie wojny, tylko zmarnowania okazji do takiej wojny, o jaką chodzi. Boją się wojny „źle zrobionej” – która, na ten przykład, złoży całą światową gospodarkę, gdy odetnie ją od ropy z Zatoki Perskiej. Boją się wojny pozbawionej poparcia „społeczności międzynarodowej”, bo Biały Dom Trumpa najzwyczajniej nie umie w dyplomację i międzynarodowy PR. Do eskalacji napięć z Iranem nie chcą się przyłączyć nawet te stolice, które chętnie wespół z Waszyngtonem rozwalały Libię i Syrię, i w ogóle lubią neokolonialne eskapady (jak Paryż); w aktywnej opozycji wobec irańskiej polityki USA są stolice, które z administracją Trumpa łączy radykalny, irracjonalny konserwatyzm (jak Tokio).
„Amerykanie zrozumieli, że wojna w Iraku była katastrofą (nawet z punktu widzenia ich własnych interesów), dlatego nie chcą powtórki!”
A wojna w Wietnamie nie była katastrofą, także dla Amerykanów? I co, powstrzymała ich klasy panujące przed rozpętaniem kolejnych? Wojny w Libii Amerykanie nie wywołali (z Francuzami) już po wojnie w Iraku? Wojny w Syrii Amerykanie nie wywołali ze swoimi regionalnymi reżimami klienckimi już po wojnie w Iraku?
Amerykanie już od dawna nie importują ropy przez Zatokę Perską i cieśninę Ormuz – tamtędy wędruje ona do innych części świata. Interesu rozumianego jako bezpośrednia kontrola nad zasobami, które są im samym bezpośrednio potrzebne (lub „potrzebne”) Amerykanie dawno nie mieli – a jednak wszystko było gotowe, by wojnę z Iranem rozpętać, gdy tylko władzę po Obamie przejmie Hillary Clinton (co prawie do ostatniej chwili, jak doskonale pamiętamy, było przecież „jedynym możliwym” scenariuszem w 2016).
Clinton była jawną zwolenniczką napaści na Iran („wymazałabym go z powierzchni Ziemi”) nawet wtedy, gdy prezydent z jej własnej partii inwestował cały swój polityczny kapitał w negocjacje z Teheranem i dążenie do podpisania długofalowego porozumienia. Po odejściu Obamy jego domyślna następczyni miała na forum ONZ zaprowadzić nad Syrią „strefę zakazu lotów”. To nie są spekulacje, to było w jej programie. Czego oficjalnie tam nie było, ale było oczywiste dla każdego, kto rozumie, jak Amerykanie używają takich międzynarodowych środków jak „strefy zakazu lotów” (patrz: Libia)? Tego, do czego strefa ta miała ostatecznie doprowadzić. Do otwartej inwazji na Syrię pod byle pretekstem, i do eskalacji wojny – pod pozorem, że ich samoloty „naruszyły strefę zakazu lotów”, a na pewno by „naruszyły” – na terytorium Iranu i w kolejne konfrontacje z Rosją.
Teza, że między końcem roku 2016 a dzisiaj coś się znacząco zmieniło w amerykańskich elit rozumieniu dotychczasowych bliskowschodnich wojen – że nastąpił moment jakiegoś „O Jezu! to wszystko katastrofa, zbrodnie i się nie opłaca, gdybyśmy tylko wiedzieli wcześniej!” – również pozostaje do udowodnienia. Jedyna różnica między wtedy a dziś polega na tym, że zamiast zaprawionej w wywoływaniu wojen i wspieraniu zamachów stanu Madamy Clinton, na tronie cesarza świata zasiadł człowiek, którego Biały Dom to dom wariatów i którego jastrzębie nie potrafią nawet dobrze upichcić własnego „incydentu w Zatoce Tonkińskiej”, takiego, w który ktokolwiek przy zdrowych zmysłach by uwierzył.
Ta część amerykańskiej oligarchii, która trzyma w garści amerykański kompleks zbrojeniowy, ma interes ekonomiczny w kolejnych wojnach nawet wtedy, gdy oznaczają one szkody i straty z punktu widzenia ogólnospołecznego interesu Amerykanów. A do tego ma nieproporcjonalny wpływ na kształtowanie amerykańskiej polityki zewnętrznej, trzymając wielu zawodowych polityków w kieszeni i grając w golfa z właścicielami korporacji medialnych.
Ale interes polityczny bywa bardziej złożony i niejednoznaczny niż najbardziej bezpośredni interes ekonomiczny. Napaść zbrojna może być zbyt kosztowna, jeśli przeliczona na wartość zasobów, do których może otworzyć drogę, ale to nie jedyny rachunek zysków i strat, jaki wchodzi w grę, gdy imperia spuszczają psy wojny. Zwłaszcza imperia, które boją się, że zaraz wstąpią w fazę schyłku lub gwałtownego upadku. Takie imperium może zestawiać koszty wojny z długofalowymi kosztami słabnięcia swojej pozycji, jeśli nie udowodni, że wciąż należy się go bać.
Czasem jednak bywa jeszcze gorzej: wojna jest oligarchom potrzebna dla niej samej. Niesione przez nią zniszczenie samo w sobie jest interesem, o który chodzi, jedyną szansą na utrzymanie stosunków władzy, które stanowią filary imperium. Najpotężniejsza pośród klasy władców późnego kapitalizmu, wielka burżuazja amerykańska zdążyła już ogarnąć, że to, z czym od 2008 roku mamy do czynienia, to nie jest zwykła recesja. To strukturalny kryzys tak głęboki, że porównać go można tylko do tego zapoczątkowanego krachem w 1929. Że zagraża on reprodukcji systemu, któremu zawdzięczają swoją władzę i przywileje. Że pomimo stosowania w różnych częściach globu, przez lokalne elity, „tradycyjnych” recept z różnych podręczników – zaciskanie pasa w Europie, drukowanie ton pieniędzy w USA i Japonii – żadne z rozwiązań nie działa.
Amerykańska burżuazja pamięta, jak wyszła z ostatniego takiego kryzysu. Wbrew popularnej legendzie nie stało się to za sprawą New Dealu Roosevelta. New Deal tylko przeciągał tamten strukturalny kryzys kapitalizmu, doraźnie sprzątał szkody i łatał dziury, ale rozwiązała go dopiero II wojna światowa, niszcząc na całym świecie wystarczającą wartość już nagromadzonego kapitału, by system mógł odzyskać wysokie stopy zysku i rozpocząć nowy cykl akumulacji. Przynajmniej niektórzy z amerykańskich oligarchów muszą przeczuwać, że być może jedynym skutecznym sposobem na zachowanie ich klasowej władzy jest kolejna wojna światowa i gotowi są tym razem sami ją rozpętać. Są na to gotowi, bo obawiają się, że jak nie to, to zmiecie ich rewolucja.
Iran do rozpętania wojny światowej nadaje się jak mało co. Jest większym i ważniejszym w sensie międzynarodowym państwem niż Irak, Libia czy Syria. Ma przyjaciół, w tym kilku potężnych. Leży w węzłowym punkcie wielkiego chińskiego projektu nowych szlaków jedwabnych, a także w regionie, co do którego Rosja przedstawiła własne międzynarodowe ambicje. To daje niepowtarzalną szansę na wciągnięcie w wojnę dwóch innych mocarstw nuklearnych w sposób, który może się dać sprzedać jako ich „ingerencję” (w podobnym stylu, w jaki demonizowana jest rosyjska obecność w Syrii). To mogłoby na stronę USA aktywnie wciągnąć inne państwa NATO. Byłby to doskonały początek wojny światowej.
„Niech ktoś w końcu odbierze temu szaleńcowi władzę!”
To prawda, że Donald Trump jest kompletnym dzbanem, oportunistycznym rasistą i być może seryjnym gwałcicielem, do tego przywódcą bezprecedensowo nieprzewidywalnym. Podejmuje decyzje pod wpływem kaprysu, inby na Twitterze w środku nocy, albo tego, który pensjonariusz jego „Białego Domu Wariatów” ma u niego posłuch akurat w tym tygodniu. Jego działania są tak niespójne i chaotyczne, bo szczerze wyznaje tylko jedną ideologię: „ja, ja, ja”, „me, myself and I”. Cała reszta to próżnia wypełniana tymczasowo treściami zależnymi od tego, w czyim towarzystwie The Donald chwilowo spędza najwięcej czasu. A towarzystwo to zmienia się przecież jak w kalejdoskopie – Biały Dom Trumpa cechuje niebywała rotacja personelu.
To prawda, że te jego cechy w dniu incydentu w cieśninie Ormuz postawiły świat w sytuacji „za pięć trzecia wojna światowa”. Ale co, jeśli jednocześnie to one pozwalają też raz za razem cofnąć zegar i wszystko odwołać? Jeśli to tylko dzięki nim ta wojna wciąż jeszcze nie wybuchła i nadal można jej zapobiegać? Tak jak operacja wymiany reżimu w Wenezueli, nagle odłożona na półkę, bo Trump się znudził tematem?
Mimo tych wszystkich Boltonów i Pompeów, znajduje się w jego orbicie ktoś, kto w ostatniej chwili może do niego podejść i powiedzieć coś w rodzaju: „Donald, czy ciebie już do końca po****ło? Wiesz, co się stanie na rynkach światowych, jak Iran odpowie blokadą cieśniny Ormuz? Wiesz, że drony nie mają załogi, więc nikt nie zginął? Pamiętasz, że nie wygrałbyś wyborów, gdyby nie trzy stany, z których pochodzi najwięcej rekrutów, weteranów i ofiar, gdzie wszyscy są zmęczeni kolejnymi wojnami i liczyli na to, że w przeciwieństwie do Killary ty nowej nie rozpętasz?” A wtedy, tak samo gwałtownie i niespodziewanie, jak podjął był wcześniej decyzję o uderzeniu odwetowym, Trump dzwoni nagle do ambasadora Omanu, prosi go, żeby rząd w Muskacie uprzedził Teheran, co się święci, a następnie odwołuje całą akcję w ostatniej chwili i chwali się tą decyzją publicznie.
W Białym Domu Hillary Clinton w jej otoczeniu nie byłoby ani jednej takiej osoby, bo się z takimi ludźmi nie zadawała. W krótkim okresie, kiedy stała na czele Departamentu Stanu, potrafiła doprowadzić do dwóch wielkich wojen, a zdeterminowana, żeby przymusić Obamę do otwartej amerykańskiej inwazji na Syrię, szmuglowała broń chemiczną z Libii do syryjskich rebeliantów, żeby tamci robili ustawki na rachunek rządu Asada.
Gdyby w Gabinecie Owalnym zasiadała dziś Madame Clinton, zasłony byłyby tam w bez wątpienia lepszym guście, ale wojna w Iranie toczyłaby się już od co najmniej roku, być może właśnie „rozwijana” w postać wojny z Rosją i Chinami. Toczyłaby się w oparciu o bez porównania lepszą propagandę i międzynarodowy PR, z pomocą znacznie lepiej przygotowanych incydentów w zatokach i cieśninach, tak że zachodnia opinia publiczna wierzyłaby w słuszność amerykańskich racji jeszcze przez dziesięć nadchodzących lat. Tak jak do dzisiaj wierzy, że w Syrii z rządem Asada walczą „siły demokratyczne” lub „umiarkowane”; że odpowiedzialność Asada za incydenty z bronią chemiczną jest potwierdzonym obiektywnie faktem; że Białe Hełmy to pozarządowa organizacja humanitarna…
Nie piszę tego „na pocieszenie”, żeby „dodać otuchy” czy samemu z ulgą odetchnąć. Piszę to ze zgrozą. Chodzi mi o to, że najwyższy czas zacząć sobie zdawać sprawę z powagi sytuacji. Choć szaleństwo Donalda Trumpa w każdej chwili grozi wybuchem, który doprowadzi do katastrofy, to jednocześnie to samo szaleństwo, dzięki tej samej nieprzewidywalności i kapryśności, które je konstytuują, trzyma nas wciąż na jakąś – niewielką, ale zawsze – odległość od wybuchu kolejnej wielkiej wojny. A co, jeśli jest ostatnią rzeczą, która nas tak jeszcze trzyma? Zauważyliście, że jesteśmy już w trzecim roku prezydentury marchewkowego Kaliguli, i pomimo iż niejednokrotnie balansował on na krawędzi, wciąż jednak nie rozpoczął żadnej nowej wojny (w przeciwieństwie do Obamy, obydwu Bushów czy Reagana na tym etapie prezydentury)? Możliwe, że w końcu jakąś wywoła, nikt z nas nie zna przyszłości – ale równie możliwe, że III wojna światowa zacznie się dopiero wtedy, jak Trump opuści Biały Dom, a na jego miejsce wprowadzi się jakiś Joe Biden czy inna Kamala Harris.
BRICS jest sukcesem
Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …
Jest jeszcze jedno podsumowanie sytuacji: Iran, teokratyczne (tak, religia, nie demokracja), rządzone przez kler, nieszanujące praw człowieka, kamieniujące gejów, nieuznające praw kobiet, całkiem duże państwo, bezustannie grożące sąsiadom, uwikłane w konflikty islamskie, posiadające broń jądrową, stwarza zagrożenie dla pokoju. Trochę podskakuje, ale nie za bardzo, bo wie, że jak przegnie, to USA je sczyści.
Jestem pod wrażeniem jakości analizy z tego tekstu. To chyba jedna z lepszych analiz jakie czytałem w ostatnich latach. Jerzy Szygiel ma obok siebie kogoś na równie wysokim albo nawet wyższym poziomie.
Macie mój hajs.
Dyskutował bym tylko z jednym stwierdzeniem –
„Zauważyliście, że jesteśmy już w trzecim roku prezydentury marchewkowego Kaliguli, i pomimo iż niejednokrotnie balansował on na krawędzi, wciąż jednak nie rozpoczął żadnej nowej wojny”.
Wg mnie – nie jest to zasługa niczego innego jak tylko tego, że na świecie skończyła się lista „reżymów” których napadanie miało by jakikolwiek sens i jednocześnie na tyle słabych, żeby yankesy mogły ich podbić bez istotnych strat własnych.
Wenezuela – państwo porośnięte dżunglą i jej obywatele, którzy szczerze nienawidzą yankesów, wsparcie Rosji i Chin – to aż nazbyt kojarzy się jastrzębiom z wojną w Wietnamie, której oni by nie chcieli.
Iran – ogromna powierzchnia, 80 milionów ludzi, cieśnina Ormuz, wsparcie Rosji i Chin – to także zbyt wielkie ryzyko nawet dla tak agresywnych ludzi jak yankesy.
Każde imperium upadając stara się pociągnąć za sobą jak najwięcej ofiar.