Gdy już przewaliła się fala heheszków nad Kaczyńskim, który zauważył, że młodzież jest przylepiona do smartfonów, można zająć się tą wypowiedzią trochę poważniej.

Kaczyński rzekł mianowicie: „”Młodzież jest pod bardzo wielkim wpływem smartfonu, mówiąc w przenośni. Ale tu znowu my wielkich możliwości nie mamy, ale będziemy prowadzili kontrakcje”. Mniejsza o reakcje opozycyjnych mediów i polityków. Świadczą one jedynie o tym, że przed tym i pozostałymi kryzysami, które są już na progu, jesteśmy kompletnie bezbronni, bo elity mamy marniutkie.

Wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego nie jest, niestety, popisem sztuki oratorskiej. W ogóle w gadaniu to raczej nie jest mistrz, staram się być delikatny. Jednak prezes PiS po raz kolejny wykazał się tym, czym nie wykazuje się od lat cała klasa polityczna, uzbrojona przecież w tytuły naukowe i wykształcone mózgi: umiejętnością słuchania bolączek swojego elektoratu. I ten elektorat, jak i jego reprezentant, jeszcze nie potrafi tego nazwać, jeszcze nawet nie do końca sobie to uświadamia, ale czuje: następne pokolenie mówi innym językiem niż jego rodzice. Możliwości wzajemnego porozumienia są coraz gorsze, ich światy przestają nawet tworzyć zbiory łączne z małym, coraz mniejszym polem wspólnym.

Kaczyński, jako się rzekło, jest nieodrodnym klonem swojego elektoratu: wie, że cos się dzieje, ale nie starcza mu aparatu pojęciowego, by to nazwać, a potem choćby wskazać zagrożenia z tego wynikające. Powierzchowne, jak sądzę, jest mniemanie, że politykowi PiS chodziło wyłącznie o szukanie możliwości wpływu na wspomnianą młodzież ze smartfonami w rękach. Może przy okazji – walka o władzę jest dla Kaczyńskiego jego naturalnym środowiskiem. Ale ta niezdarna, niedokończona wypowiedź była też zasygnalizowaniem, że on też widzi to zjawisko. Jego wyborcy będą mu za to wdzięczni, bo pokazał, że dostrzega ich problemy.

Bo jego oponenci nie dostrzegają. Nie, źle mówię, dostrzegają. Tylko międlą je potem w bez wątpienia mądrych i głębokich pracach naukowych, wystąpieniach na sympozjach i konferencjach. I nic. Nikt nie próbuje nawet wprowadzać do publicznej dyskusji problemu wpływu smartfonów, internetu, platform, SI na nasze dzieci i na nas samych. Na ludzkość, mówiąc po prostu. To ostatni moment, by zacząć o tym gadać normalnym językiem z normalnymi ludźmi. A od tego są właśnie politycy, bo uczeni opiszą problem swoimi hermetycznymi terminami i pozostawią, by za nas wszystkich, co z tym robić, zdecydowali najbardziej zainteresowani: multimiliarderzy i ich wielkie korporacje, produkujący wszystkie te mózgotrzepy, byśmy byli głupsi i łatwiejsi. By one dyktowały gusta, zachowania i systemy moralne. To ostatni moment, by się za to wziąć, by choćby poczynić pierwsze przygotowania. Kaczyński chociaż to widzi. A reszta?

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…