Amerykański sekretarz stanu przyznaje, że jego kraj przyczynił się walnie do obecnego kryzysu politycznego w Libii, jednak zdaje się, że Stany najzwyczajniej w świecie żałują, że po obaleniu Kadafiego nie zrobiły sobie w Libii „drugiego Iraku”.

John Kerry, fot. wikimedia commons
John Kerry, fot. wikimedia commons

Podczas jednego z programów informacyjnych w rosyjskiej telewizji amerykański sekretarz stanu John Kerry stwierdził, że USA ponoszą część odpowiedzialności za obecną kryzysową sytuację w Libii. Kerry powtórzył słowa prezydenta Baracka Obamy, który wcześniej oświadczył, iż „po interwencji wojskowej Ameryka nie w pełni przyczyniła się do utworzenia rządu posiadającego legitymację władzy”.

Ze słów wypowiedzianych przez amerykańskiego prezydenta można wnioskować, że nie ocenia on krytycznie samej interwencji, lecz jedynie jej skutki. Tą wypowiedzią Obama przyznał jednak, że celem, jaki poprzez bombardowania zamierzały osiągnąć (wspomagane przez sojuszników) Stany Zjednoczone, było nie tylko odsunięcie od władzy dyktatora Muammara Kadafiego, lecz także ustanowienie proamerykańskiego rządu na wzór Iraku. To drugie już się Stanom nie udało.

17 grudnia w Maroku dwa rywalizujące ze sobą, nie uznające się wzajemnie od 2014 r. libijskie parlamenty podpisały porozumienie o utworzeniu rządu jedności narodowej, przy czym libijski ambasador przy ONZ, Ibrahim Dabbaszi, zaznaczył, że nowy rząd absolutnie nie zamierza prosić o interwencję w formie nalotów ani Stanów Zjednoczonych, ani Wielkiej Brytanii. Politycy liczą raczej na to, że wkrótce uda się rozluźnić nałożone przez ONZ embargo na broń, wówczas Libia będzie bronić się przed terrorystami z Państwa Islamskiego we własnym zakresie.

Obama, a w ślad za nim Kerry, najwyraźniej ubolewają, że USA pozwoliły na przeprowadzenie w Libii wyborów parlamentarnych, zamiast przygotowania sobie zawczasu posłusznego figuranta lub wspierania w dojściu do władzy uległego polityka, takiego jak np. obecny prezydent Ukrainy. Dla Waszyngtonu niewygodny był zarówno Kadafi, jak i Janukowycz. Niewygodny jest także syryjski prezydent Baszar al-Asad. Dlatego też Obama stara się powtórzyć w Syrii scenariusz iracki.

[crp]

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. a to ciekawostko: bo Efaraim Halevy (były szef Mossadu – wywiad Izreala) powiedział w wywiadzie dla „trójki” (PR3) 12.09.2015, że to Bernard H.Levy (kumpel Michnika, Smolara, a przede wszystkim Georg’a Sorosa) „namówił” ówczesnego prezydenta Francji Nicolas Sarkozy’ego do „najazdu” Libii w imię wielkości Francji. A ponieważ gdzieś tam (jakiś portal z USA) czytałem coś zatytułowane „Kto zarządza polityką zagraniczną USA? Obama czy Netanhahu?” to zaczyna się sprawa układać w logiczną całość (zwłaszcza, że John Kerry „przyznał się” w HAARETZ, że jest 'półkrwi” Żydem (głupek nie wie, że albo się jest albo się nie jest). Ciekawy jest ten świat, nieprawdaż. Dlatego moje hasło na dzisiaj, na jutro: YANKEE, GO HOME (to elegancko) albo RED NECKS,/WANKERS, GET LOST (to mniej elegancko). Mam nadzieję, że nie popełniłem grzechu „mowy nienawiści” pisząc o BH Levy, Sarkozy (Badiou to go dopiero nie lubi ale Badiou to komuch i „fizjolog”), Michniku, Smolarze, Soros’ie – sami nienacjonaliści, nieksenofobi, nieuprawiający polityki historycznej, niekomuchy, niefaszyści; po prostu kryształy najlepszej jakości – bo „hańba temu kto źle o tym sądzi” (to motto Orderu Podwiązki).

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej

Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…