Od niedzielnego wieczoru komentatorzy, naukowcy i dziennikarze próbują odpowiedzieć na pytanie: dlaczego „pełnokrwisty polityk, który jeszcze w styczniu miał ponad 70 proc. zaufania społecznego” przegrał z „czeladnikiem z czwartego szeregu PiS” nikomu w Polsce nieznanym. Wszyscy analizują terytorialny, zawodowy, wiekowy i intelektualny rozkład głosów. I nie dochodzą do żadnych wspólnych wniosków.
Analitycy procesów społecznych twierdzą: to zbuntowany elektorat Kukiza spowodował, że mamy prezydenta Dudę, a nie Komorowskiego. Ale w następnym zdaniu odnotowują, że ten zbuntowany elektorat Kukiza w drugiej turze rozbił się prawie na połowę. Inni mówią: młodzi zbuntowani zagłosowali za zmianami, a Dudzie udało się stworzyć wizerunek prezydenta zmian. Ale kiedy zaczynają dalej analizować, okazuje się, że wprawdzie największy odsetek głosującej młodzieży oddał swój głos na Dudę, jednak całkiem niezłe poparcie miał on też w elektoracie w wieku 40-50 lat. Czyli tym, który podobno nie przepada za zmianami, woli stabilizację, bo ma rodziny, dzieci i kredyty do spłacenia. Niezły wynik Duda osiągnął też wśród osób starszych – wobec tego słyszymy, że ten elektorat ma już stabilizację w postaci emerytur i nie boi się zmian, bo przy zmianach może być ciekawiej, a gorzej nie musi. Wielu utyskuje na sposób prowadzenia kampanii przez sztab Bronisława Komorowskiego upatrując w tym przegranej. I tak dalej. Cała ta paplanina szuka przyczyn klęski Bronisława Komorowskiego w ostatnich dniach czy tygodniach.
Tymczasem, według mojej oceny, prezydent Komorowski nie przegrał tylko wyborów 24 maja: on przegrał całą prezydenturę. Przegrał ją w roku 2014, kiedy uświadomił społeczeństwu, że Polska nie ma Głowy Państwa, nie ma „ojca narodu” – że facet urzędujący w Belwederze to po prostu szef partyjnej korporacji. Po opublikowaniu przez tygodnik „Wprost” rozmów najważniejszych osób w państwie, przy policzkach wołowych i ośmiornicach popijanych winem za 800 zł butelka – wszystko na koszt podatnika, społeczeństwo uświadomiło sobie skalę buty, arogancji i pogardy ze strony rządzących. A takich rzeczy „dumny Polak” nikomu nie daruje. Polak to człowiek, który zniesie dużo, ale krew go zalewa, kiedy czuje, że ktoś poniża jego godność. Rolą prezydenta było wtedy stanąć przed kamerą i wygłosić orędzie do narodu: przeprosić obywateli za zachowanie rządzących i zażądać od premiera Tuska, aby wylał bohaterów afery taśmowej na zbity pysk. Prezydent Bronisław Komorowski tego nie zrobił, a wręcz przeciwnie – stanął w obronie biesiadników u Sowy i też coś mamrotał o przestępczym gangu kelnerów i próbie obalenia znakomitego rządu przez wrogów państwa i narodu. Bez mrugnięcia okiem akceptował awans jednego z biesiadników na drugą osobę w państwie. Nawet nie zająknął się, jak Donald Tusk inną biesiadniczkę zabierał z sobą do Brukseli, żeby nie musiała w Polsce być idiotką za 6 tysięcy złotych, czy jakąś ich wielokrotność. To właśnie wtedy Bronisław Komorowski przegrał wybory.
Po wielkiej wyborczej farsie samorządowej, nasz „strażnik konstytucji” wyszedł przed kamerę i oznajmił, że ci, co kwestionują prawidłowość wyborów poruszają się w „oparach absurdu”. Pogroził im też sądami. Był przekonany, że te ostre „ojcowskie” słowa wypowiada dla skarcenia Jarosława Kaczyńskiego i Leszka Millera. Nie przewidział, że w „opary absurdu” wrzucił miliony obywateli, szczególnie z małych środowisk lokalnych, którzy też kwestionowali prawidłowość przeprowadzenia i wyników wyborów. To właśnie wtedy Bronisław Komorowski potwierdził swoją przegraną w wyborach. Zamiast powoływać się na jakieś „autorytety sędziowskie”, powinien zapakować do torby kilka piw i wysłać najważniejszego doradcę, prof. Nałęcza, pod pierwszy lepszy wiejski sklepik – i tam chłopaki by mu dokładnie wytłumaczyły, jak robi się wybory samorządowe. Dowiedziałby się wtedy, dlaczego wójtem w gminie jest Zdzichu a nie Zenek. Dowiedziałby się także, dlaczego jakoś tak dziwnie się składa, że koalicjant PO w wyborach samorządowych uzyskuje oszałamiający wynik, w wyborach parlamentarnych niewiele przekracza próg wyborczy, a jego kandydat prezydencki ma tyle procent poparcia, co kefir alkoholu. Dowiedziałby się też wielu innych rzeczy, gdyby w ciągu pięciu lat swojej łatwej, nieskomplikowanej prezydentury usłyszał kogokolwiek, poza wywodzącymi się z dawnej Unii Demokratycznej członkami swojego dworu, mówiącymi mu, jaki jest wielki.
To ta selektywna głuchota sprawiła, że Bronisław Komorowski przegrał te wybory.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
a mnie się podoba jedna sprawa jaka „wyskoczyła” przy okazji wyborów prezydenckich: KOMPLETNY BLAMAŻ I KOMPRROMITACJA tych wszystkich z tytułami „profesor” a także wszystkich „copy-writerów” z MainStreamMedia zwanych „dziennikarze”, PALCE LIZAĆ. A że przypadkowo wszyscy z Warsiawy! No taki mamy klimat.
Tacy oni z „Warsiawy” jak większość biurokratów po 1990 w „Warsiawie”. W ratuszu warszawskim, czy większości ministerstw, nawet sprzątaczki są z prowincji. Poczytaj życiorysy tych PAŃSTWA od Mediów i tytułów. Starej inteligencji tam nie znajdziesz. Ona albo wyemigrowała, albo zdechła z głodu.
Temu obywatelowi powyżej to raczej nie chodziło o to, że ci ludzie są inteligencją warszawską przedwojenną czy nie, wydaje mi się, że chodziło mu raczej o „warsiawę” w sense ludzi obracających się w gronie szeroko pojętej stolicy, ludzi oderwanych od codziennych spraw bytowych milionów Polaków, ludzi, którzy są syci, zadbani i niekoniecznie przejmują się tym co się dzieje poza „warsiawą”. To jest taki klasyczny casus UD/UW z początku lat 90tych, oni też mieli taką mentalność „kawiorowego jasniepaństwa” i też byli do tego stopnia oderwani od tego jak wygląda sytuacja gdzie indziej, że przerżnęli najpierw wybory prezydenckie – a dekadę później parlamentarne i ich formacja (nie licząc oczywiście spadochroniarzy, którzy wylądowali sobie miękko w PO) odeszła w niebyt polityczny.