Amerykański portal Politico zwrócił uwagę na zabawny fragment debaty między demokratycznymi kandydatami na prezydenta. Chodzi konkretnie o słowa Berniego Sandersa (to ten, który chce wprowadzić w Stanach szwedzki model socjalny) na temat jego konkurentki Hillary Clinton (żony swego męża, do 2013 r. szefowej amerykańskiej dyplomacji), którą oskarżył o przyjmowanie pieniędzy ze słynnego banku Goldman Sachs (GS), krótko zwanego na Wall Street „Firmą”.

– Ja nie biorę pieniędzy z wielkich banków. I nie ufam tym politykom, którzy dostają wielkie sumy z Wall Street – rzekł Sanders, patrząc wymownie na Clintonową. Rzeczywiście żona b. prezydenta w ciągu ostatnich dwóch lat zainkasowała 675 tys. dolarów z GS (mówimy o jej dochodach osobistych, a nie wpłatach na kampanię płynących swoją drogą). Wszystko to jest oficjalne, bo Ameryka jest krajem oficjalnej korupcji politycznej. Jedyne, co się w ostatnich latach zmieniło, to pewne uproszczenie procedury. Kiedyś banki bardziej dbały o pozory – najpierw płaciły jakiemuś uniwersytetowi, by zaprosił danego polityka i fundowały mu wynagrodzenie, teraz wystarczyło, by Clintonowa wpadła parę razy na godzinkę do nowojorskiej siedziby GS „z wykładem”. Tak naprawdę nie wiadomo, kto komu wykładał, ale liczy się efekt – w końcu to GS wyłożył pieniądze, wiedząc, że z tak błahego powodu kampania demokratki z pewnością się nie wyłoży.

Małe pieniądze

I tak to nieoczekiwanie GS stał się, oczywiście przejściowym, tematem amerykańskiej kampanii prezydenckiej. Kilka dni później Donald Trump oskarżył swego republikańskiego rywala Teda Cruza o sfinansowanie swej kampanii do Senatu pieniędzmi z GS, gdzie zresztą pracuje jego żona Heidi Cruz. Póki co, Cruz w obecnej kampanii dostał z GS tylko nieco ponad 40 tys. dolarów (ciągle mówimy o dochodach osobistych), ale też nie bardzo liczy się w sondażach. Trump nie potrzebuje banków do prowadzenia własnej kampanii, ale za to w jego programie nie ma nic o bankach. Clinton, podobnie jak kiedyś Obama, obiecuje zaostrzenie kursu wobec banków i „trzymanie krótko” Wall Street w ogóle, ale to oczywiście obietnice rytualne, na które nikt poważny nie zwraca uwagi. Obama też obiecywał to i tamto, ale po kryzysie 2008 r. nic się w strukturze bankowej właściwie nie zmieniło, oprócz wprowadzenia kilku kosmetycznych, zupełnie nieszkodliwych (dla banków) przepisów. W 2008 r. GS był numerem 2 na liście największych płatników kampanii Obamy i po wybuchu kryzysu wyszedł zeń wzmocniony.

Na obecnym, wczesnym etapie kampanii GS tradycyjnie opłaca raczej kandydatów ze strony republikańskiej (Jeb Bush jak dotąd niecałe pół miliona, Marco Rubio 80 tys. itd.), ale pod koniec barwy polityczne się nie liczą, tylko prawdopodobieństwo wygranej. Na razie te sumy wyglądają śmiesznie, niczym jałmużny, ale pamiętajmy, że te stałe opłaty służą jedynie zyskaniu ogólnej przychylności, a nie zdobyciu konkretnej decyzji politycznej, która zwykle kosztuje dużo drożej.

Większe pieniądze

W Europie też nic się nie zmieniło. Na całym naszym kontynencie łapówkarstwo polityczne jest naturalnie zabronione, ale od czego są stare sposoby, np. „na kasyno”? Jeśli jest się na bardzo wysokim stanowisku, a chce się dorobić, wysyła się dyskretnego „słupa” lub kogoś z rodziny do kasyna, by pograł w ruletkę. Weźmy Francję. W połowie grudnia zeszłego roku ukazały się tam prasowe notatki, że policja zatrzymała na 12 godzin Thomasa Fabiusa, 33-letniego syna Laurenta, „socjalistycznego” szefa francuskiej dyplomacji. W życiu nie zrobiłaby tego, gdyby nie amerykański list gończy. Ten list nie zaszkodził reputacji Thomasa jako szczęściarza, zresztą te 12 godzin jest absolutnym wyjątkiem. Zanim do tego doszło, między kwietniem 2011 a kwietniem następnego roku Thomas wybrał się kilka razy z walizkami do Londynu, by wywieźć z dwóch tamtejszych kasyn 13 milionów euro. Takie miał szczęście i nikt nic do niego nie miał, takie wygrane nie podlegają opodatkowaniu. Oczywiście po Paryżu chodziły złośliwe plotki, jakoby Saudyjczycy od których pieniądze miały pochodzić, wiedzieli – jak wszyscy w owym czasie – że Sarkozy przerżnie wybory i od wiosny 2012 to właśnie Laurent Fabius będzie ministrem spraw zagranicznych. Chodzić miało o to, by stanowisko Francji w sprawie Syrii było doskonale zbieżne ze stanowiskiem saudyjskim, tzn. o wyeliminowanie Baszara Al-Asada (Fabius najdosłowniej w świecie wzywał wtedy do zabicia syryjskiego prezydenta).

W tym samym 2012 r. Thomas pojechał zagrać do Monte Carlo, ale coś się stało, kasyno było nieprzygotowane, czy co – w każdym razie przegrał 2 miliony euro. Ale spokojnie: kasyno zaraz umorzyło ten dług i jeszcze wypłaciło mu 650 tys. euro za niezidentyfikowany „incydent w grze” i uniżenie przeprosiło. Rozochocony Thomas pojechał wtedy – już na własna rękę – do kasyn w Las Vegas, gdzie narobił długów na ponad 3 miliony, które uregulował czekami bez pokrycia, stąd ów list gończy. Nic mu nie będzie, bo długu już nie ma, choć Thomas nie ma oficjalnie żadnych dochodów (w ogóle nie płaci podatków, jak niejeden synalek politycznych gwiazd). Wyskok młodego pokryła rodzina Fabiusów, bardzo majętna rodzina żydowskich kupców obecna we francuskim pejzażu politycznym od dawna.

We Francji oczywiście politycy nie mogą przyjmować pieniędzy zza granicy, ale też gdy to się stanie, nic się nie dzieje. Od dwóch lat toczy się np. śledztwo przeciwko Nicolasowi Sarkozy’emu w związku z finansowaniem jego kampanii w zwycięskich dlań wyborach w 2007 r. 50 milionów euro wypłacił wówczas Sarkozy’emu pułkownik Kaddafi, przywódca Libii. To spowodowało, że francuska prawica dysponowała funduszem wyborczym niemal trzy razy wyższym od „socjalistów”, co również było nielegalne. Pod koniec zeszłego roku prokuratura potwierdziła autentyczność dokumentów stwierdzających tę łapówkę, ale śledztwo jest dalekie od zakończenia, a Sarkozy rozpoczął właśnie następną kampanię. Wydał w tym tygodniu książkę, w której szczerze spowiada się ze swoich grzechów, nie wspominając o Libii. Kaddafi miał z tych 50 milionów tyle, że mógł raz rozbić swój namiot na trawniku Pałacu Elizejskiego i cieszyć się z przyjaźni francuskiego prezydenta, który wkrótce zorganizował jego trwałe usunięcie, wraz z całym państwem libijskim zresztą.

No, ale wiadomo: największe pieniądze korupcja polityczna generuje jednak w Ameryce. Trzeba tylko poczekać do końca kampanii, by przejrzeć rachunki.

[crp]
Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…