Ostatni odcinek programu „Masterchef Junior” był metaforą cyklu narodzin, rozkwitu i zmierzchu popkultury. Program wyrósł z potrzeby komercjonalizacji elitarnej przecież sztuki, jaką jest sztuka kulinarna. Do „bazy”, na której opierał się pomysł, należało stopniowo dokładać coraz więcej emocjonalnych przewrotek: zastąpić dorosłych kucharzy amatorów rezolutnymi dzieciakami, obdzielić widzów ich indywidualnymi historiami („gotować nauczyła mnie babcia Stasia, która dziś już nie żyje”), dołożyć element rywalizacji, żonglować sceneriami, zapraszać znanych gości, wreszcie – i na tym popkultura spektakularnie wywaliła się na glebę razem z rowerkiem – zagrać na uczuciach najmłodszych. Drogi kapitalizmie! My, dorośli, cyniczni, odhumanizowani, być może i łykniemy każdą zgniłą potrawkę, którą zaserwuje nam telewizja. Ale dzieciaki jeszcze mają zdrowe, ludzkie odruchy.
Po emisji odcinka wybuchła medialna burza. Rodzice skarżyli się, że ich dzieci oglądające program przed telewizorami płakały, histeryzowały, miały koszmary. Małym uczestnikom „przydzielono” po zwierzątku. Z którego na koniec mieli zrobić sobie potrawkę. Tematem odcinka były dania z drobiu. Prowadzący wpędzili do studia przerażone ptaki, które za chwilę trafić miały na rzeź. Podnosili je, ganiali, podawali sobie – wśród żartów i śmiechu. Gotujące dzieciaki miały się zaprzyjaźnić ze „swoim” kulinarnym przydziałem – gąską, kaczuszką, indykiem. Głaskały je, obmyślając jednocześnie, jakie danie przyrządzą na finał. „Pa pa, malutka” – powiedziała do gęsi jedna z kuchareczek, głaszcząc ją po głowie. Mnie samej łzy cisną się do oczu, przede wszystkim jednak ogarnia mnie bezsilna wściekłość na twórców programu, że taką torturę zafundowali zarówno młodym kucharzom (którzy, oczywiście, pewną świadomość w zakresie „skąd bierze się mięso na obiad” już mieli, to jasne), jak i dzieciom przed telewizorami. Nie wszystkie mogły być na taki spektakl gotowe. Moim zdaniem powinna przyjrzeć mu się Rada Etyki Mediów.
Ale najciekawsze zaczęło się dopiero później. Po wybuchu słusznego oburzenia rodziców nastąpił wybuch oburzenia na oburzenie. „I dobrze, czy dzieci mają myśleć, że mięsko rośnie na drzewach?”; „Gdyby rzeźnie były ze szkła…” – stop, stop, stop!
Jako osoba, która ze wszech miar popiera prawa zwierząt i postulaty wegetarian, próbuję odpowiedzieć sobie uczciwie na pytanie, czy to dobrze, że dzieci oglądające siódmy odcinek „Masterchefa Juniora” posiadły trudną, niewygodną, okrutną, aczkolwiek niezbędną wiedzę na temat tego, że jedzenie mięsa opiera się na zabijaniu żywych stworzeń. Że można tak samo pokochać gąskę Balbinkę, jak yorka Mimi czy kotka Filona. Odpowiadam więc uczciwie: stało się bardzo, bardzo źle. Stało się bardzo źle, że telewizja pozwoliła na wyemitowanie tak wątpliwej etycznie audycji. Wegetarianie często domagają się ofiar. Mówią: „skończmy z hipokryzją!”. To nie tak. Walczcie z hipokryzją mądrze, nie na hurra.
Z jakiegoś powodu, jako rodzice, nie chodzimy po domu nago. Nie pozwalamy naszym dzieciom oglądać, jak uprawiamy seks. Nie epatujemy szczegółami. Mówimy „dzidziuś rośnie w brzuchu mamy”, pomijając milczeniem fakt, co i gdzie tatuś musiał włożyć mamusi. Nie prowadzimy przedszkolaków do Auschwitz, żeby zobaczyły, na czym polegają okropieństwa wojny. Że w obozie ostatnią kromkę chleba może zabrać ci Franek, którego tak bardzo lubisz. Mówimy „babcia Stasia poszła do nieba” i pozwalamy zapalić lampkę, ale nie prowadzimy dziecka do kostnicy, aby oglądało jej sztywne, bezwładne ciało. To wszystko są rzeczy, których oni w końcu się dowiedzą. I zapewne i tak dla wielu z nich będzie to wielki szok i koniec jakiegoś świata. Będą musieli sobie wszystko poukładać na nowo. Dziecięcą psychikę szalenie łatwo zwichnąć, zwłaszcza epatując przemocą, w najsłuszniejszej choćby sprawie.
Spokojnie, oni i tak dojdą do tego, że świat jest bezwzględny, niesprawiedliwy, przepełniony złem. Być może, jeśli będą chcieli zostać wegetarianami, będą musieli przeżyć jakiegoś rodzaju szok poznawczy, kiedy natkną się na interwencyjne filmiki „Vivy!”, Otwartych Klatek, czy OTOZ Animals. Ale telewizyjna popterapia wstrząsowa nie może być narzędziem uświadamiania, przykładanym do wszystkich. Nie wiemy, w ilu dziecięcych umysłach głupi, bezmyślny, okrutny program, który wystawił współczucie i międzygatunkową przyjaźń na sprzedaż – dokonał spustoszeń, naraził na lęki. Nie każde dziecko miało przy sobie wsparcie dorosłego, który pomógł mądrze tę sytuację zinterpretować. Być może niektórzy rodzice nawet zaśmiali się w głos: „Widzisz Jacusiu? Takie jest życie!”. I to jest chyba najbardziej przerażające. Życie takie jest. Ale nie tylko takie. I bardzo źle się dzieje, gdy Jacuś wchodzi w to życie z przekonaniem, że wszystko, co pokocha i czym się zachwyci, zostanie mu odebrane, zamęczone, zabite. Bo potem nie przywiąże się już do niczego i nikogo. Profilaktycznie. Takie ma być, do cholery, życie?
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Mądra odpowiedź na libertariańską dzicz.
Wychowano nas na kanibali. Jemy mówiąc kolokwialnie padlinę. Moim zdaniem gdyby rzeźnicy nie zabijali zwierząt i ptactwa to bym tej padliny nie żarł, bo nie potrafię zabijać! Zabijając u dzieci empatię nie miejmy pretensji, że w dorosłości będą zabijać nie tylko ptactwo!
Ku przestrodze!
Gdyby głód kichy ścisnął – ruszył byś na polowanie… Instynkt samozachowawczy nakazuje przetrwanie mimo wszelakich przeciwności.
„Gdyby w lesie rosły grzyby”. „Gdyby babka miała wąsy”.
ważny temat P.Weroniko , dziećmi nie powinno sie grać i postępować jak w owym programie czy ciągać na marsze polityczne jednak w dzisiejszych czasach panowania Lucyfera nic nie jest Święte a dzieci podobnymi działaniami „hartuje” się do nadciągającej wojny