Kampania prezydencka do wyborów w Stanach Zjednoczonych weszła w decydującą fazę. Już 3 listopada mieszkańcy tego kraju wybiorą, czy chcą dalszej kontynuacji szowinistycznej polityki Trumpa, czy sięgną po mniejsze zło. Tak, z lewicowej perspektywy Biden to wciąż mniejsze zło, chociaż obaj kontrkandydaci reprezentują wielki kapitał i – jak zawsze w USA – mają neoimperialne zapędy.
Podobnie jak Obama w 2008 roku, tak dziś Joe wspierany jest przez lewą flankę Partii Demokratycznej. Poparcia Bidenowi, poniekąd z konieczności, udzielił Bernie Sanders. Wybór Kamali Harris na stanowisko running mate także świadczy o tym, że Demokratom zależy na głosach środowisk progresywnych, skutecznie mobilizowanych przez takich ludzi jak właśnie Sanders czy Alexandria Ocasio-Cortez. Bernie or Bust, czyli środowisko wychodzące z założenia, że jedynym godnym głosu kandydatem jest Sanders powoli odchodzi do lamusa. Podejście takie miało duży sens podczas prawyborów w Partii Demokratycznej, dziś tym ludziom pozostaje pusty głos. Coraz większe poparcie zdobywa, co jest wyraźnie widoczne w internecie, tendencja pod nazwą Vote Blue No Matter Who, czyli wezwanie do poparcia Demokraty, nieważne, kim by był. Z lewicowego punktu widzenia uważam ją za bardzo szkodliwą strategię. Głos na neoliberalnego troglodytę, chcącego kontynuować wojny rozpoczęte przez Stany Zjednoczone nie byłby niczym lepszym, niż głos na Trumpa. A Biden? Nie wierzę w jego przemianę po zwycięstwie w prawyborach. Może i sięga po grupy progresywne, ale robi to w imię czystego politycznego interesu, nie z przekonania.
Gdybym był Amerykaninem o radykalnie lewicowych poglądach, w Stanach takich, jak Alabama, Wyoming, Kalifornia czy Maryland symbolicznie zagłosowałbym na kandydata Zielonych, związkowca Howiego Hawkinsa. W tzw. swing states, gdzie wynik wyborów jest niepewny, oddałbym mimo wszystko głos na Bidena, bardziej z braku wyboru. Nie chcę dalszego umacniania się neokonserwatywnej ideologii w wykonaniu Trumpa, nie chcę też – mówiąc już jako Europejczyk – jej dalszej transferu na Stary Kontynent. Wielki kapitał, chętnie wspierający republikańskie think-tanki coraz częściej przenosi ich działalność na teren Europy Zachodniej. Odbija się to także na polskim krajobrazie politycznym. Trudno się zatem dziwić, że jak podaje Europe Elects, Europa w znacznej większości kibicuje Bidenowi, a w Danii, znanej ze skutecznej budowy nordyckiego państwa dobrobytu, opartym na skrajnie innych niż amerykańskie wartościach, kandydat Demokratów wygrałby z Trumpem stosunkiem 93:7. Nie wszyscy chcą, jak Polska czy Rumunia, być kolonią USA.
Biden, przy wszystkich swoich wadach, może mieć lepszy wpływ na świat, w którym żyjemy. Z silniejszą niż przed czterema laty lewą flanką Demokratów, nie będzie miał możliwości, tak jak Obama, zmienić orientacji politycznej zaraz po wyborach. Możemy mieć pewność, że progresywiści w partii będą kłaść się rejtanem w sprzeciwie przed szkodliwymi decyzjami. W przeciwieństwie do Trumpa nie jest denialistą klimatycznym, oskarżającym porozumienie paryskie o działalność spiskową wymierzoną przeciwko USA. Nie nazwałbym go także dogmatycznym wolnorynkowcem, sprawia przynajmniej takie wrażenie. Nie spodziewam się, że przetnie on patologie amerykańskiej służby zdrowia, ale prędzej uwierzę, że to pod rządami Demokratów zostaną w tym zakresie wdrożone jakieś reformy, niż że zrobi to Trump. Z prezydentem Bidenem widzę jakąś szansę na choćby minimalną poprawę losu biedniejszej większości amerykańskiego społeczeństwa. Z Republikaninem w Białym Domu – w żadnym wypadku.
Za Trumpa prawdopodobnie trudniej będzie uwolnić się Europie z NATO, którego sens istnienia podważa coraz więcej Niemców i Francuzów. Poparcie dla Sojuszu Północnoatlantyckiego jest uwarunkowane tym, jaką politykę prowadzą prezydenci Stanów Zjednoczonych. A w związku z tym, że jest ona nieprzerwanie imperialistyczna, to silne państwa Unii się temu sojuszowi sprzeciwiają. Sytuacja sprzyjająca pewnym przewartościowaniom zdaje się zbliżać: w przyszłym roku na ogłaszaną od kilku lat emeryturę może w końcu odejść Angela Merkel, a gdyby prezydentem USA został Biden, to łatwiej mu będzie dogadać się z francuskim prezydentem Macronem. czy Biden okaże się mniejszym imperialistą? Są przesłanki, by spodziewać się zaostrzenia kursu wobec Rosji, finansującej w Europie niejeden skrajnie prawicowy ośrodek, czy Turcji zagrażającej suwerenności Bałkanów, jednak można zgodzić się z Republikanami, którzy twierdzą, że Biden będzie słabszym strategicznie prezydentem. Dla Europy to dobra wiadomość – o ile Europa też wyciągnie wnioski z kryzysu, pozostanie zjednoczona i będzie miała realną wolę zmieniania świata na lepsze. Na to, jako lewicowy Europejczyk, liczę.
A czy mam ku temu realne podstawy? Wiemy na pewno, że Biden zyskuje w sondażach krajowych. Według portalu FiveThirtyEight ma przewagę 10 punktów procentowych. Amerykański model demokracji przyzwyczaił nas jednak, że nie ma co podniecać się prognozami powszechnego głosowania. Gdyby wybory bezpośrednie miały moc sprawczą, dziś dobiegałaby końca kadencja Hillary Clinton. Na podstawie tych sondaży w miarę odpowiedzialnie można powiedzieć tylko tyle, że szanse Bidena są całkiem duże, aczkolwiek po przeszacowaniu przewagi Clinton przed czterema laty i tak mam do nich stosunek ambiwalentny. Pozostaje czekać do 3 listopada.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …