Głosowali, bo pracują w sektorze państwowym i otrzymali polecenie „z góry”. Inni przyszli do lokali wyborczych z przyzwyczajenia. Jeszcze innych – pośrednio lub bezpośrednio – przekupiono. Tylko niewielka część społeczeństwa, wrzucając kartę do urny w wyborach parlamentarnych w Mołdawii 24 lutego naprawdę coś czuła. Zwykle była to złość i chęć wyrzucenia całej aktualnej „elity”. Większość obywateli od dawna jednak nie spodziewa się po polityce i politykach kompletnie niczego.
Sąd Konstytucyjny w Kiszyniowie potwierdził: wybory były ważne, wyniki są ostateczne. Wbrew pozorom nie była to formalność, bo np. ubiegłoroczne przedterminowe wybory mera stolicy, zostały przez tenże sąd unieważnione. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że państwo prawa jest w tym państwie iluzją. Sądy wszystkich szczebli, w tym instytucje formalnie strzegące ustawy zasadniczej, zawsze służyły najbardziej wpływowym w danym momencie oligarchom jako narzędzie do blokowania i zastraszania oponentów. Od 2015-2016 r. mają w zasadzie jednego głównego zleceniodawcę: to Vlad Plahotniuc, najbogatszy człowiek w Mołdawii, nieoficjalny władca republiki i głowa najpotężniejszego w państwie klanu, do którego należą również premier Pavel Filip i. W 2018 r. Plahotniukowi nie spodobał się wynik wyborów na mera Kiszyniowa – zostały unieważnione; teraz z rozkładu sił w parlamencie może być zadowolony.
Trzy formacje na trzech pierwszych pozycjach uzyskały niemal identyczne poparcie i liczbę mandatów: Partia Socjalistów Republiki Mołdawii (PSRM) będzie mieć 34-35 deputowanych, kierowana przez Plahotniuka Demokratyczna Partia Mołdawii (DPM) – 30 przedstawicieli, blok ACUM 26 lub 27 reprezentantów. 7 lub 8 deputowanych wprowadziła do parlamentu partia Şor, założona przez biznesmena o takim właśnie nazwisku, do tego mandaty uzyskało trzech „niezależnych” (w praktyce szybko przyjdzie dopisać ich do listy głosujących tak, jak Plahotniuc). Przepadła potężna niegdyś partia komunistyczna (po 1991 r. tylko z nazwy), zgasła prorosyjska i prosocjalna Nasza Partia, nie istnieją różnej maści „liberałowie”, którzy starali się utrzymywać względną niezależność wobec Plahotniuka. Na placu boju pozostał oligarcha i siły, które swoje kampanie budowały na krytyce jego nieformalnych, ale destrukcyjnych dla Mołdawii rządów.
Gry pozorów
Czy są w tej krytyce szczere? Z gruntu odrzucić można rzekomą „antysystemowość” partii Şor, której lider Ilan Şor, mer miasta Orgiejów i milioner, został skazany na 7 i pół roku więzienia za udział w wyprowadzeniu miliarda dolarów z krajowego systemu bankowego. Pozostaje na wolności, dopóki nie zakończył się proces w sądzie apelacyjnym. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że partia mogła rozwinąć się dzięki przychylności Plahotniuka, który chciał tą drogą „wyhodować” sobie bezpiecznego – bo łatwego do ewentualnej eliminacji za pomocą posłusznych sądów – koalicjanta. Şor sięgnął w wyborach po część elektoratu starszego pokolenia, raczej prorosyjskiego, i część elektoratu protestu (w wypadku mołdawskim: tych, którzy już nienawidzą wszystkich polityków bez wyjątku, ale nie na tyle, by w ogóle zignorować wybory). Jego propozycje programowe nie miały tu najmniejszego znaczenia. Liczył się efekt nowości (chociaż jego iluzoryczność widać gołym okiem) i tak „niekonwencjonalne” metody pozyskania elektoratu, jak otwieranie sklepów spożywczych z tanimi towarami, także objazdowych.
Powstanie partii Şor zaszkodziło przede wszystkim mołdawskim socjalistom, bo i oni kierowali swój przekaz raczej do elektoratu prorosyjskiego i wrażliwego na obietnice socjalne (wyższe płace i emerytury, poprawa jakości usług publicznych). PSRM zapowiadała przed wyborami walkę nawet o samodzielną większość parlamentarną – w tym kontekście jej wynik jest porażką. Partia nie zdołała przekonać wyborców, że jest w stanie faktycznie zmieniać mołdawską politykę, przeciwstawiać się oligarsze i doprowadzać do poprawy poziomu życia w kraju. Gesty w postaci częstych spotkań prezydenta Igora Dodona z Władimirem Putinem, które miały być dowodem budowania przez niego partnerskich stosunków z Rosją, nie pomogły, gdy równocześnie wyborcy mogli obserwować, jak Dodon jest regularnie upokarzany: zawsze, gdy usiłował sprzeciwić się rządzącej koalicji kierowanej przez Plahotniuka, sąd konstytucyjny „na chwilę” zawieszał jego prezydenckie uprawnienia i oddawał je w ręce Andriana Candu, całkowicie oddanego Plahotniukowi przewodniczącego parlamentu. Brak stanowczej odpowiedzi socjalistów na tego rodzaju praktyki, nader niemrawe próby mobilizowania społeczeństwa prowadził Mołdawian do oczywistego wniosku: Dodon i PSRM tylko udają, że są opozycją, w rzeczywistości natomiast tworzą z Plahotniukiem układ zamknięty, zagospodarowując różne sektory elektoratu i nie pozwalając nowym siłom wejść do gry.
Najgłośniej o takie praktyki oskarżała PSRM Maia Sandu, współliderka liberalnego bloku ACUM. Wykształcona w Stanach Zjednoczonych była minister edukacji w jednym z „proeuropejskich” (czytaj: współtworzonych przez oligarchę) rządów od kilku lat konsekwentnie występuje przeciwko Plahotniukowi, stara się organizować przeciwko niemu uliczne protesty, zabiega o wsparcie Brukseli. Dotąd raczej ze średnim skutkiem, gdyż Unia Europejska wychodziła z założenia, że mołdawskiego oligarchę należy akceptować, choćby przejadał kierowaną nad Dniestr pomoc strukturalną; na podważeniu panującego status quo mogłyby wszak skorzystać siły prorosyjskie, przekonując Mołdawian choćby do tego, że UE od lat tylko mami ich wizją rychłej integracji i prosperity. Teraz Sandu, podobnie jak jej polityczny partner Andrei Nastase, może z jednej strony czuć smak zwycięstwa, z drugiej – znalazła się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Wygrała, bo 26,7 proc. głosów na ACUM to sukces, gdy ma się przeciwko sobie większość mediów (tak czy inaczej związanych z Plahotniukiem), a część wyborców z zasady nie popiera ugrupowań prorumuńskich i proeuropejskich – mniejszości narodowe do dziś pamiętają ekscesy rumuńskich nacjonalistów z pierwszych lat niepodległości. Ma problem, bo na jej blok już wywierane są naciski, by w imię proeuropejskości wszedł w koalicję z partią Plahotniuka, blokując PSRM. Wykonanie takiego ruchu przez ACUM byłoby jednak równoznaczne z utratą wszelkiej wiarygodności.
Sojusz przeciwieństw?
Czy jest natomiast możliwy wielki zwrot akcji i porozumienie socjalistów z ACUM? Taką ofertę zaprezentował 11 marca komitet centralny PSRM, wzywając do utworzenia stabilnego rządu i uniknięcia przedterminowych wyborów. Gdyby kierować się wyłącznie retoryką geopolityczną obydwu stronnictw, taki scenariusz byłby kompletnie fantastyczny. Tyle, że w Mołdawii o geopolityce i tożsamości mówi się głównie po to, by odwrócić uwagę od spraw wewnętrznych, prowokować obywateli do abstrakcyjnych sporów, byle nie zechcieli rozliczyć polityków za „osiągnięcia” na polu rozwiązywania codziennych problemów. Jest to zresztą jedna z głównych strategii, jakie stosuje w celach wizerunkowych doszczętnie skompromitowana Demokratyczna Partia Mołdawii. PSRM i ACUM mogłyby przełamać ten schemat, ogłaszając: odkładamy wielkie tożsamościowe tematy na później, gdyż teraz naszym głównym celem jest rozmontowanie toksycznego systemu oligarchicznego. To on, a nie Rosja czy Europa, uniemożliwia krajowi rozwój. Takie „zawieszenie broni” sugeruje obu formacjom politolog Alexei Tulbure, wskazując, że nawet jeśli docelowo programy obydwu są nie do pogodzenia, to przejściowy sojusz mogłyby wykorzystać do wyeliminowania ze stanowisk publicznych przynajmniej części nominatów Plahotniuka. Obie strony by na tym skorzystały, wyborcy doceniliby.
Oczywiście wariant taki miałby sens – i dla partii, i dla społeczeństwa – tylko w wypadku, gdyby PSRM odważyła się podjąć prawdziwą walkę z Plahotniukiem. Może być bowiem tak, że o żaden sprzeciw wobec oligarchy tak naprawdę nie chodzi, a oferta koalicyjna została złożona Mai Sandu tylko po to, by odebrać jej stronnictwu wizerunek nowości i albo wciągnąć je na powrót do systemu (z deputowanych ACUM nie tylko Sandu była w przeszłości związana z rządami kontrolowanymi przez Plahotniuka), albo pokazać, że ACUM to grupa kompletnie nieodpowiedzialna, odrzucająca wszystkie realne propozycje koalicji i uniemożliwiająca stabilne zarządzanie krajem. Z drugiej strony socjaliści mają właśnie teraz dobre powody, by z podporządkowywania się oligarsze w końcu się wycofać. Jeśli zakładali, że posłuszeństwo wobec Plahotniuka gwarantuje im monopol na reprezentowanie bardziej prorosyjskiego i socjalnego elektoratu, to właśnie przekonali się, że tak być nie musi: najpierw zaszkodzono im, zmieniając ordynację wyborczą, a potem przyzwalając na rozwój partii Şor. Czy mają jakąkolwiek gwarancję, że oligarcha, póki jest mocny, nie zechce wymienić Dodona i jego otoczenia na kompletnych figurantów? Jak widać – nie.
Wypowiedzenie niepisanej lojalności właśnie teraz byłoby logiczne, ale wiele wskazuje na to, że PSRM i tak brakuje odwagi na taki krok: prezydent Igor Dodon, faktyczny lider partii, w oświadczeniu powyborczym wezwał do współpracy dla dobra Mołdawii wszystkie partie, poza Şor. Antyoligarchiczne wezwania z kampanii gdzieś zniknęły. I kolejny aspekt: obóz oligarchy chyba jednak obawia się choćby chwilowego i cząstkowego porozumienia na linii PSRM-ACUM, skoro część sprzyjających mu komentatorów już oskarżyła socjalistów, że… naciskają na ACUM. Zupełnie, jakby ze strony Plahotniuka takich nacisków nie było.
Wejście w koalicję z DPM byłoby dla ACUM ciosem poważnym, jeśli nie śmiertelnym. Nie chodzi tylko o wiarygodność i wizerunek, sprawy w Mołdawii względne, skoro swoje miejsce w polityce znalazł nawet ktoś taki, jak Ilan Şor. Współpracy z Plahotniukiem nie przetrwał, dosłownie, żaden jego koalicjant. Mało kto już pamięta, że w poprzednich wyborach Partia Liberalno-Demokratyczna miała więcej głosów niż PDM – dziś nie ma po niej śladu, pewne zaufanie społeczne i zbudowane w terenie sieci poparcia rozpadły się, gdy oligarcha zabrał się za przekupywanie i zastraszanie „partnerów”, a ostatecznie doprowadził do skazania ich lidera Vlada Filata za korupcję (znowu te „niezawisłe” sądy). Porozumienie z PSRM również niesie określone ryzyko, tu jednak głównie wizerunkowe. W kampanii wyborczej stronnictwa Sandu i Nastase Igor Dodon był wrogiem i szkodnikiem tam samo, jak Plahotniuc. Nie jest jednak tak, że rozmowy z socjalistami automatycznie odbiorą blokowi głosy – w Mołdawii rozczarowanie polityką osiągnęło ten poziom, że poza wybranymi regionami trudno o twarde elektoraty i wyborców, którzy nigdy nie zmieniają zdania (vide katastrofa partii komunistycznej, ale i odpływ części wyborców Dodona w kierunku ACUM). Gdyby było inaczej, proeuropejski elektorat odwróciłby się od Sandu i Nastasego już w 2016 r. Wtedy oboje protestowali przeciwko oligarchom dokładnie w tym samym czasie, gdy swój elektorat wyprowadzali na ulice, też przeciwko Plahotniukowi, nie tylko socjaliści, ale i jeszcze bliższa Rosji Nasza Partia.
Europa nie kocha prawdziwych Europejczyków
Sandu i Nastase muszą też brać pod uwagę, że jeśli naprawdę ich celem jest demontaż systemu oligarchicznego, to osiągną ten zamiar wyłącznie własnymi, krajowymi środkami. Unia Europejska od lat doskonale wie, jak skorumpowane, nieuczciwe, antyspołeczne były rządy kolejnych „sojuszy na rzecz integracji europejskiej”, jaką to nazwę przyjmowały od 2009 r. gabinety tworzone z udziałem PDM. Świetnie rozumie, że Plahotniuc metodami sądowymi pozbywał się konkurentów, co nie ma nic wspólnego z demokracją, kierowana do Mołdawii pomoc rozwojowa w części lądowała w czarnej dziurze, a państwo wyludnia się w zastraszającym tempie. Nigdy jednak nie zdecydowała się udzielić jednoznacznego wsparcia partiom Sandu i Nastasego, gdy te organizowały w Kiszyniowie coś na podobieństwo Majdanu lub dołączały do szerszych protestów antyoligarchicznych.
Zawsze wygrywało przekonanie, że nie warto zamieniać jednych europejczyków na innych: a nuż w chaosie towarzyszącym protestom i zmianie władzy skorzysta ktoś trzeci, patrzący na wschód. Takie myślenie ciągle jest mocne: 7 marca, już po wyborach i raporcie OBWE wskazującym na nielegalne praktyki „demokratów”, Unia Europejska i tak przyznała Mołdawii kolejny pakiet pomocy rozwojowej. Część pieniędzy jest przy tym rozdawana w formie grantów dla organizacji pozarządowych, co w mołdawskich warunkach po prostu zwyczajnie otwiera pole dla nadużyć.
ACUM jest jednak nastawiona na dalsze konsolidowanie wizerunku ugrupowania, które się nikomu nie kłania. Nawet jeśli oznacza to faktycznie brak wpływu na cokolwiek w nowym parlamencie, jak pokazuje dotychczasowa mołdawska praktyka. 10 marca, jeszcze przed oficjalną ofertą rozmów ze strony PSRM, a już po wpłynięciu takowej od PDM, Andrei Nastase opublikował na Facebooku żadnych koalicji, żadnych aliansów oprócz tego „z ludem Mołdawii”.
. Towarzyszący mu komentarz jest jednoznaczny: nie będziemy negocjować ani z Plahotniukiem, ani z Dodonem, bo tylko my walczymy o prawdziwą demokrację. Jesteśmy zdecydowani pozostać w opozycji. Analogiczne stanowisko partia powtórzyła we wtorek 12 marca:Władca dożywotni
Jeśli zatem przełom nie nastąpi, Plahotniuc – czy też szerzej, jego klan – może okazać się praktycznie nieusuwalny. Dowodem tego sam wynik lutowych wyborów: jeszcze w ubiegłym roku sondaże wróżyły „demokratom” (jakiekolwiek idee czy programy nie mają tu najmniejszego znaczenia) sromotną klęskę z wynikiem w granicach 5, potem może 10-15 proc. Sam oligarcha regularnie zajmował pierwsze miejsca w rankingach najbardziej znienawidzonych osób publicznych w Mołdawii. DPM mogła jednak sięgnąć po cały zestaw środków pozyskiwania wyborców, legalnych i nielegalnych, a przy tym nieosiągalnych dla innych partii. Obserwatorzy z Transparency International nie mają wątpliwości – aparat państwowy wspierał obóz Plahotniuka na taką skalę, że uznanie wyborów za uczciwe stoi w zasadzie pod znakiem zapytania, nawet jeśli procedury demokratyczne zostały, fasadowo, zachowane. W kampanii wyborczej, pisze delegacja TI, na masową skalę finansowano działania agitacyjne brudnymi pieniędzmi i pieniędzmi wyprowadzonymi z instytucji państwowych, zastraszano lokalnych aktywistów, utrudniano życie niewłaściwym mediom, wystawiano „zaświadczenia o uczciwości” kandydatom, którzy znani są ze zgoła innej postawy.
23,7 proc. dla doszczętnie skompromitowanej partii to połączony efekt zmasowanej kampanii w mediach (w rękach Plahotniuka jest 80 proc. mołdawskiego rynku telewizyjnego), naprędce wdrożonych przez rząd programów socjalnych (np. dopłaty do zakupu pierwszego mieszkania) i pospolitych nacisków na zatrudnionych w sektorze państwowym. Te ostatnie potwierdzają w swoich raportach powyborczych obserwatorzy i z OBWE, i z organizacji pozarządowych. Pracownikom budżetówki nagminnie przedstawiano propozycję nie do odrzucenia: głosujesz na Plahotniuka albo szukaj innego zatrudnienia. Do tego oligarcha uszczelnia system pozornie „technicznymi” poprawkami: wyborom 24 lutego towarzyszyło referendum w sprawie potencjalnego zmniejszenia liczby członków parlamentu do 61. Oficjalnie to czterdziestu deputowanych mniej, a więc niższe wydatki na parlament w małym i biednym kraju; nieoficjalnie – mniej głosów do ewentualnego kupienia…
Dobrej zmiany nie będzie, rewolucji też
– Rozmawiałem przed lokalami wyborczymi z ludźmi, którzy już oddali głos – opowiadał mi Stanisław Byszok, politolog i jeden z obserwatorów z wyborczej misji OBWE. – W większości spotykałem osoby kompletnie zniechęcone do polityki, bez wiary w to, że ich decyzja ma na cokolwiek wpływ.
Dlaczego głosowali na tę czy inną partię? – Czasem działał efekt nowości – zarówno w przypadku Şora, jak i ACUM, które składa się z partii dobrze znanych, ale pierwszy raz idących w takiej konfiguracji. Czasem w grę wchodziły względy personalne – mówi politolog. – Znaczna część Mołdawian lubi dyskutować o polityce, obserwować bieżące wydarzenia, a pozornie w tym kraju dzieje się mnóstwo. Tyle, że coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że z tych wszystkich konfliktów i dyskusji nie rodzi się żadna zmiana na lepsze.
Jeszcze na przełomie 2015 i 2016 r. było inaczej. Tysiące obywateli demonstrowało w Kiszyniowie, żądało odejścia oligarchów, policja rozpędzała ich gazem i armatkami wodnymi. Tłum szturmował parlament, kilkanaście osób sforsowało policyjny kordon i wdarło się do budynku. Odeszli, bo prosili ich o to liderzy opozycji. Jakby się obawiali, że raz uwolniony gniew przeciwko głównym oligarchom doprowadzi do zmiecenia całej klasy politycznej, która świetnie odnajdywała się w toksycznym systemie. Brak konsekwentnego kierownictwa protestów i brak poparcia głównych ośrodków „wspierania demokracji” na zachodzie sprawiły, że tamta mobilizacja ostatecznie rozpłynęła się w powietrzu. Dziś mówienie o szansach na nowe protesty, o mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego, protestach i strajkach, choćby w dalekiej perspektywie, brzmi jeszcze bardziej abstrakcyjnie, niż spekulacje o możliwych koalicjach.
Jaki scenariusz można natomiast z czystym sumieniem uznać za prawdopodobny? Mołdawskie nihil novi: kolejne porozumienie sił jawnie sponsorowanych przez oligarchów okraszone zakulisowym podkupieniem potrzebnej grupy deputowanych. Bo jeśli partia Plahotniuca wejdzie w alians z partią Şora (a dlaczego miałaby nie wejść?), do niezbędnej większości będzie jej brakowało tylko kilkunastu głosów. Da się je pozyskać, zarówno spośród niezależnych, jak i wśród bardziej chwiejnych przedstawicieli i ACUM, i PSRM. A gdyby jednak się nie dało, zawsze pozostają przedterminowe wybory, do których PDM przystąpi z taką samą medialną i strukturalną przewagą, jak do ostatnich. Wynik będzie gorszy? Sąd konstytucyjny ich nie zatwierdzi.
A Mołdawianie nadal będą wyjeżdżać – jedni do pracy w Europie, inni do pracy w Rosji. Co im innego zostaje?
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…