Ludzie zaangażowani i samodzielnie myślący coraz częściej boją się o przyszłość: swoją, swoich najbliższych, kraju, patrząc na postawy ludzi Kościoła. Bo to ich wypowiedzi i działania, tworzą podstawy dla dalszych podziałów i fragmentacji polskiego społeczeństwa. Mowa nienawiści płynąca ochoczo z ambon i katolickich środków masowej komunikacji stwarza żyzne pole dla nienawiści. Może stanowić – co już widać wyraźnie – podstawę dla fizycznych napaści na tzw. Innego. Prawicowa, konserwatywna narracja panująca niepodzielnie od ponad trzech dekad w Polsce jest sprzężona, immanentnie związana, z tym przekazem lejącym się z ambon kościelnych.

Dla lewicy laickość państwa i przestrzeni publicznej jest jednym z zasadniczych zagadnień. Religia winna być sprawą absolutnie prywatną, zaś instytucje religijne – takimi samymi podmiotami jak inne elementy sfery publicznej. Nie częścią systemu władzy, jaką nieuchronnie staje się zinstytucjonalizowana religia i jej gremia kierownicze. W przypadku systemu kapitalistycznego – częścią władzy kapitału, z którą klerykalizm świetnie koresponduje. Zinstytucjonalizowana religia, czynnie funkcjonująca w przestrzeni publicznej, jest zawsze czynnikiem wzmagającym opresję państwa (jako struktury organizacyjnej) wobec osoby ludzkiej. Ogranicza jej wolność i swobodę myślenia, zawęża jej kreatywność i krytycyzm, wtłacza jednostkę w system niby-powszechnych, religijno-systemowych nakazów i norm. Z jednej strony mamy do czynienia z państwowo-systemową propagandą i przekazem, z drugiej – potwierdza się go podprogową, niemalże intymną (bo czymś takim jest kontakt jednostki wierzącej z Absolutem) transmisją informacji przekazywanych w religijnych rytach.

Związki między upolitycznioną religią i czynnym uczestnictwem duchowieństwa w życiu politycznym a powstawaniem tzw. lumpenproletariatu opisywali Marks i Engels w Manifeście komunistycznym. Dziś wiele mieliby do powiedzenia, patrząc na to, jak wszechobecność politycznego katolicyzmu w Polsce przekłada się na społeczny konserwatyzm, prymitywny tradycjonalizm (spójrzmy, jakie poglądy deklarują w sondażach młodzi mężczyźni), brak krytycznego myślenia wobec autorytetów narzuconych stemplem ambony i państwa.

Bo nie da się tylko samym społecznym, materialnym wykluczeniem tłumaczyć powstania tabunów bezrefleksyjnych widzów TVP (i nie tylko), zwolenników pseudonauki w różnych wydaniach i intelektualnego szamanizmu.

Gdy trendy są emocje i afekty, a racjonalne i oparte o naukę myślenie przegrywa, efekt nie może być inny.

Lewica walcząc o świeckie, laickie państwo nie walczy z religią. Postuluje absolutny rozdział instytucji religijnych i przestrzeni publicznej właśnie dla wzmocnienia jednostki, dla podniesienia rangi indywidualnych przekonań. Także osobistej wiary i duchowości! Bo manifestacje oraz rytuały religijne uzupełnione o podtekst polityczny, realizowane w sposób masowy, niemalże obowiązkowy, szkodzą samej istocie indywidualnej wiary, odzierając ją z  intymności i subiektywnej refleksji. Lewica twardo stawiająca zagadnienie absolutnego rozdziału instytucji religijnych od publicznej przestrzeni walczy o wolność jednostki, o jej dobrostan i poszerzenie horyzontów dla jej samodzielności.

Wizja osoby ludzkiej, która działa krytycznie i refleksyjnie, nie kłaniając się narzuconym autorytetom i nie zakładając, że „tak być musi, bo tak było zawsze” jest przecież wizją leżącą u samych podstaw lewicowości.

Do tego walka o rozdział państwa i Kościoła jest na polskim gruncie zwyczajnie uczciwsza niż fałszywe ruchy liberałów. Owi „Europejczycy” chętnie mrugają do postępowych środowisk,  ale gdy tylko są u władzy, realizują politykę konserwatywną. By nie powiedzieć – reakcyjną. Owi „postępowcy” płaszczą się przed Kościołem rzymskokatolickim, totalnie scentralizowaną religią, która uznaje tylko jedną formę równości: równość wobec grzechy pierworodnego. A z taką interpretacją równości i sprawiedliwości nikt uczciwy zgodzić się nie może.

Polski czołowy myśliciel w XX wieku prof. Tadeusz Kotarbiński określił społeczeństwo jak zespół zespołów. Dyscyplina i poczucie wspólnoty (co rozumie się nie tylko jako wspólnota interesów, lecz i wartości, dobrostanu odczuwanego przez  wszystkich członków wszystkich zespołów) trzymają je w zwartości. Jest coś nieuchwytnego, nie dającego się zmierzyć i opisać, co jednak wywiera wpływ na nasz byt, na decyzje i myślenie o świecie i ludziach. To tzw. imponderabilia, które w dalszym planie mają zapewnić dobro powszechne, publiczne, najgłębsze i uniwersalne. Lewica musi walczyć o to, byśmy byli zbiorowością obywateli równych, krytycznych, wolnych, korzystających z owoców postępu. Taka jest lewicowa walka o dobrostan życia człowieka.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Demokracja czy demokratura

Okrzyk „O sancta simplicitas” (o święta naiwności) wydał Jan Hus, czeski dysydent (w dzisi…