Tu, w Gdańsku, nikt się nie spodziewa likwidacji Muzeum II Wojny Światowej. Sprzedaż biletów trwa, darczyńcy nie zabrali swoich pamiątek, Ziemia nie przestała kręcić się wokół Słońca. Ale na Westerplatte 1 września też nikt się niczego złego nie spodziewał. Przed burzą zawsze jest cicho.
– Najpierw wchodzimy w Terror, potem wchodzimy w Opór, potem na górę i tam jest takie podsumowanie, tam jest wszystko: „Dom Wschodzącego Słońca”, papież, Wałęsa, Czesiu Niemen śpiewa… – mówi ochroniarz, kiedy gubimy się pomiędzy poszczególnymi ekspozycjami. – Muzeum będzie stało… – dodaje po chwili pełnym przekonania głosem, chociaż nikt go o to nie pyta.
Niedawno otwarte Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku zostało trzy dni temu przejęte przez nowego dyrektora, Karola Nawrockiego, który nagle wyskoczył z teczki, a właściwie z tabletu Piotra Glińskiego. Nawrocki to spec od Żołnierzy Wyklętych – a tych w MIIW akurat – choć trudno w to uwierzyć – zabrakło. Nowy gospodarz ma więc pole do (nomen omen) popisu.
Tuż po „wrogim przejęciu” w mediach zawrzało. Wieszczono likwidację muzeum. Pomorski oddział Obywateli RP wywiesił na budynku transparent protestacyjny, na Facebooku powstały fanpejdże w obronie obiektu. I chociaż nowa dyrekcja zapewniła, że „rewolucji ma nie być” – nikt dokładnie nie wie, jakie zmiany czekają muzeum po planowanym połączeniu go we wspólną placówkę z kompleksem na Westerplatte. Nawrocki przebąkuje już o tym, że „ustawienie narracji, wskazującej na to, że nic nie można zmienić, jest niestosowne”. Powołano nową radę programową. Zatem nie ulega wątpliwości, że przeprojektowanie wymowy ekspozycji wkrótce się dokona – pytanie brzmi, czy będzie to dobra, czy też „dobra” zmiana.
Z zewnątrz przeszklony stożkowy budynek przypomina piramidę Cheopsa. Wyższe piętra to centrum konferencyjne, restauracja (jeszcze nieczynna), pomieszczenia służbowe, ekspozycja dla dzieci. Żeby zobaczyć wystawę główną, trzeba zjechać na poziom -3 – do prawdziwego państwa podziemnego.
MIIW to plac zabaw. Taki sam jak Muzeum Powstania Warszawskiego czy Polin. Mam niejaki problem z odwiedzaniem miejsc pamięci o rzeczach trudnych, krwawych, niewyobrażalnych, ekstremalnych. Jeśli nie będą przypominały interaktywnych parków rozrywki – to w XXI wieku nie przyciągną nikogo poza pasjonatami, naukowcami, mizantropami. Żyjemy w świecie prostych rozwiązań, pierwszych wrażeń i szybkich odpowiedzi. Nikt nie kupi biletu za dwadzieścia kilka złotych, żeby iść na seans głodu, cierpienia i zbrodni. No, chyba że podlejemy go sosem z Discovery czy National Geographic. Wtedy wojnę pooglądać przyjdzie i stary, i młody. Tylko że wówczas dostanie nie jej prawdziwy obraz, a popkulturową estetyzację, kolorowy film przygodowy, gdzie można wydrukować sobie ulotkę na powielaczu i potem powiesić ją na lodówce.
O kompromisowe rozwiązanie trudno. MWII z pewnością miało dylemat, czy postawić na specjalistyczną wiedzę, czy pobieżne prześliźnięcie po temacie rozległym jak Nizina Środkowoeuropejska. II wojnę trudno zamknąć na kilkuset metrach czy na kilkuset stronach. Zastosowano rozwiązanie, które znam już z Muzeum Powstania Warszawskiego – lwią część ekspozycji zajmują kolorowe propagandowe plakaty, przyciągające oko mapki, wykresy, dotykowe ekrany i zdjęcia opatrzone szczątkowymi informacjami na maksimum dwa akapity. Wojenne okropności skrzętnie zamieciono w kąty. Bloki ze slajdami, filmikami i zdjęciami sprzątanych z ulicy trupów, żywych ludzkich szkieletów, rannych, konających, zamęczonych – one również są obecne, ale z boku, w najdalszym końcu sali, nienachalnie. Żeby nas wojna zbytnio nie wystraszyła z całym swoim smrodem, krwią, obozowymi wszami.
Z pewnością nowym władzom muzeum podobają się gablotki „narodziny totalitaryzmów” – osobną dostał Hitler, osobną Mussolini, osobną Stalin. Wypełnione propagandowymi plakatami, mają pokazywać piękny sen, który śnili twórcy reżimów. ZSRR bez mrugnięcia wepchnięto w salkę pomiędzy wystawkami poświęconymi państwu faszystowskiemu i nazistowskiemu. Polska w MIIW konsekwentnie ukazywana jest jako ofiara dwóch agresorów. Idąc wąskim czerwonym korytarzem, po lewej mamy ścianę obklejoną swastykami, po prawej – sierpami i młotami. Tej ekspozycji z pewnością nikt nie odważy się zdjąć. Nikt nie ruszy też „Wojny domowej w Hiszpanii 1936-1939”, gdzie mowa o „lewicowym terrorze”, co zgładził 7 tys. duchownych i niepomiernie więcej szanowanych obywateli miast i folwarków. O ofiarach frankistów ani słowa. To jedyna bodaj narracja łącząca III i IV RP.
Ludzie krążą po korytarzach, na ich twarzach widać zaciekawienie, dyskutują głównie o tym, czy muzeum Tuska zostanie zlikwidowane. Bo MIIW to muzeum Tuska. W tej wojnie ideologicznej jak do tej pory przewagę miał obóz braci Kaczyńskich. Nic dziwnego, że chcą mieć w niej ostatnie słowo. Chichot historii w odniesieniu do MIIW słychać też zza niemieckiej granicy – projekt zrealizowało konsorcjum budowlane Hochtief, które za Hitlera wchodziło w skład państwowego koncernu Todt. Zbudowali m.in. Wilczy Szaniec i Berghof, kwaterę Hitlera w Alpach Salzburskich. Mówi się, że dzięki różnym powiązaniom biznesowym Hochtief był też zaangażowany w budowę krematoriów w Auschwitz. Wiadomo na pewno, że (jak prawie każda większa niemiecka firma mająca ponad 70 lat) wykorzystywał pracę polskich jeńców. Ta wizja musi doprowadzać do orgazmu prawicowe umysły. Jeśli tak na to spojrzeć, Gliński robi nam przysługę, że obiektu nie zaorał buldożerami już w październiku 2016.
Zarzuty merytoryczne wobec ekspozycji, jakie dały się słyszeć z ust rządzących, opierały się głównie na tym, że ukazuje Polskę jedynie jako trybik w światowej machinie, nie skupiając się na jej szczególnej roli. To zarzut nieuzasadniony. Tło geopolityczne jest rozbudowane na tyle, by zbytnio nie zmęczyć zwiedzających. Tu Japończycy mają swoje pół gablotki, tam serbska partyzantka. Dumna Polska jak najbardziej dostaje swoją daninę w postaci Zaolzia, które „wraca do macierzy”, Katynia, a zaraz za ekspozycją katyńską – kolejnej przypominajki o tym, kto zaborcą naszym: to podzielona na pół ściana z wyeksponowanymi portretami i cytatami – pan H. z lewej, pan S. z prawej.
Zagłada. Ekspozycję o mordowanych Żydach otwiera wiele mówiące zdjęcie z getta i nie pozostawiające wątpliwości podpisy: OPRAWCY (tu strzałka prowadzi do widocznych na zdjęciu uzbrojonych SS-manów), OFIARY (prowadzeni na rzeź Żydzi), ŚWIADKOWIE (Polacy za murem). Trzeba oddać twórcom wystawy, że pojawiły się jednozdaniowe wzmianki o „niektórych Polakach, którzy czerpali korzyści ze śmierci sąsiadów”. Informacji o pogromach i narastających przed wojną nastrojach antysemickich próżno jednak szukać.
„Od wojny do wolności” – oto dochodzimy do ostatniej części wystawy. Dowiadujemy się, że „przezwyciężenie podziału Europy będące następstwem II wojny światowej nastąpiło dopiero po upadku komunizmu. I tym razem wszystko zaczęło się w Gdańsku”. Na wielkim ekranie przy dźwiękach piosenki Animalsów wyświetla się na przemian wszystko, o czym wspominał na początku uprzejmy ochroniarz: jest Jan Paweł, jest Mandela, Obama, Gorbaczow, Srebrenica, bomby wybuchające w Iraku. Nie do końca wiadomo, co ma być kluczem interpretacyjnym tego miszmaszu. Czy Słońce w tym domu po drugiej wojnie dopiero wzeszło, czy może znowu zachodzi? Po wyjściu na zewnątrz nie zostaje mi w zasadzie w głowie żadna szczególnie głęboka refleksja. Nagromadzenie cyfrowych bajerów i wyczuwalny antykomunizm – to jednak za mało, żeby skłonić mnie do wybitnie żarliwej obrony tego miejsca. Owszem, mogło i wciąż jeszcze może być gorzej. Wyklęci mogli dostać osobne piętro albo dwa.
***
Westerplatte. Postanowiłam sprawdzić, jak wygląda miejsce, które PiS uważa za priorytetowe na wojennej mapie Pomorza. Przede wszystkim należy wykazać się hartem ducha, pragnąc dostać się tam w dzień wolny od pracy. Jeden autobus na godzinę, drugi, który kursuje co sześć godzin, promy tylko w dni robocze. Ścieżka pamięci po renowacji z dumą prezentuje nowe kolorowe tabliczki przy starych obiektach (obelisk z cytatem z JPII, zrujnowany skład amunicji, Pomnik Obrońców Wybrzeża). Nowe tabliczki mają logo MIIW i podobnie antykomunistyczną wymowę. Czytamy, że w okresie stalinizmu Westerplatte stało się „niewygodnym dla komunistów miejscem walki burżuazyjnej Polski”. Po 1956 jednak stało się im potrzebne, aby po Stalinie mogli uzyskać legitymizację władzy. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi. O tablicę z napisem „Symbol heroizmu” opiera się dwoje utrudzonych 60-latków. On wyjmuje puszkę piwa z reklamówki, ona poprawia beret. „Nigdy więcej wojny” – głosi fałszywie olbrzymi napis z 1966 roku.
Halo, czy dr Lynch?
August Grabski, profesor Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego, wykładowca, ciesząc…
Za moich czasów mówiło się: cepeliada, teraz powinno się powiedzieć: PiSiarska szajba