Zapowiadane Światowe Dni Młodzieży to nie wydarzenie religijne. Zaledwie masowa impreza organizowana przez polski kościół dla podporządkowanych mu baranków. Na takie wydarzenie nie ma miejsca w kraju, w którym od stuleci religijność była (i jest) obrzędowa, jarmarczno-stadna i bałwochwalcza. Więc na jej miarę została ona skrojona.

Nic więc zaskakującego, że kardynał Dziwisz oczekuje od stwórcy w czasie jej trwania słoneczka jeno i umiarkowanej temperatury. Bo reszta potoczy się, jak przewidziano. Będzie tłoczno, hałaśliwie i słodko od miłości bożej. A uczestnicy zostaną „ubogaceni”, jak choćby pewien młody głupek z Afryki, co na te Dni (przed czasem zresztą) przybył, bo JP II kiedyś w jego kraju powiedział, że ma „iść tą drogą”. Wyznał zatem przed kamerami TVP, że musi znaleźć się teraz właśnie w Krakowie. I nawet nie dodał, że tam będzie raj dla młodych katolików, bo to jasne, jak słońce, które po modłach musi zaświecić.

Ta jednak polska religijność, nadająca charakter owej imprezie, jest w istocie sprawą drugorzędną. Skupianie więc uwagi tylko na niej, to zatrzymanie się na powierzchni. Ma bowiem cel inny: wielką, logistyczną mobilizację polskiego kościoła. Pozwoli ona sprawdzić nie tylko stopień zależności od niego państwa i możliwości jej pogłębienia (zwłaszcza dojenia finansowego). A przede wszystkim: ukaże ona uzyskany w ostatnim ćwierćwieczu stopień podporządkowania ludu miast i wsi funkcjonariuszom pana B… Zwłaszcza – młodzieży, deklarującej z nim duchowy związek.

Nie należy więc patrzeć na nią tylko z perspektywy planowanych krakowskich i podkrakowskich wydarzeń. Przecież pod hasłem Światowych Dni Młodzieży już od ponad roku w całym kraju podjęto działania, by ojczyzna nasza stała się w ten czas wielomilionowym domem modlitewnym, a najmniejsza w niej dziura przytuliskiem dla pielgrzymów z zagranicy.

Aby to się stało, należało zmobilizować nade wszystko żeńska i męską młódź zakonną, alumnów seminariów duchownych, wikarych, ministrantów i niezbyt nadszarpniętych przez ząb czasu dewotów płci obojga do organizowania imprez religijnych lub parareligijnych nawiązujących do owych Dni i budujących ich świętość. Do tego też celu angażowano za bóg-zapłać władze samorządowe, instytucje kultury i nauczycieli. Krótko mówiąc: na szeroką skalę powołano i przećwiczono karną armię ideologiczną kościoła, stapiając ją z aparatami państwa.

Ona zaś sprawnie posłużyła wymuszaniu religijno-politycznej, „patriotycznej” poprawności narodu. A młodzieży zwłaszcza. Tej młodzieży, która woli się nie wychylać i – wciąż niestety – stanowi większość. Więc godzi się robić i klepać, co każą. Choć wciąż nie wiadomo, czy aby, gdy nadejdą te Dni, potulnie wybierze w Krakowie i pod nim pacierze i puste rytuały, czy wolność od czarnych i wakacyjne figle. Choć i na tych Dniach okazji do figlowania (także „grzesznego”) nie zabraknie.

A jednak – niezależnie od tego, czy stanie się tak, czy inaczej – setki, tysiące, a może dziesiątki tysięcy razy wybrzmi „Barka”, chwała czerwonych beretów episkopatu oraz wszelkiej maści kościelnych sukienkowych. I duch się pojawi prawdziwie boski, ogarniając swym oddechem polską ziemię, „tą ziemię”.

Będzie to bowiem wszystko na miarę polskiej religijności, dla której od wiek wieków, jak w swoim „Słowniku teologicznym” pisał stary Holbach, Bóg to „synonim duchowieństwa lub, jeśli kto woli, zarządzający sprawami teologii, starszy dostawca duchowieństwa, upełnomocniony zaopatrzeniowiec świętego rycerstwa. Słowo boże jest słowem duchownych; królestwo boże jest domem pogrzebowym duchowieństwa; wola boża – wolą sług bożych. Obrazić Boga oznacza obrazić duchowieństwo. Gdy mówią nam, że Bóg się gniewa, oznacza to, że u duchownych jest niedobrze z wątrobą. Jeśli na miejsce słowa Bóg wstawić słowo duchowny, teologia stanie się jedną z najbardziej prostych nauk. Wynika stąd, że na świecie nie ma prawdziwych bezbożników, któż bo­wiem, będąc przy zdrowych zmysłach, będzie przeczył istnieniu duchowień­stwa? Za bardzo daje się nam ono we znaki”.

Te osiemnastowieczne słowa brzmią w dzisiejszej, sklerykalizowanej Polsce strasznie. I mało kto ośmiela się je przytaczać. Porażają bowiem swą aktualnością. Ujmują wszak istotę panującej u nas tylko –jak już powiedziano – obrzędowej, jarmarczno-stadnej i bałwochwalczej religijności. Mogą więc być uznane za (ukryty przed kościółkowymi barankami) znak firmowy Światowych Dni Młodzieży. Choć nasze rodzime realia są jeszcze bardziej brutalne.

Prawda przecież jest taka: „W rzeczywistości polskiego społeczeństwa początku dwudziestego pierwszego wieku problem boga, to przede wszystkim problem polityki, ekonomii, prawa i przestępczości, także seksualnej,  to problem pasożytnictwa, zacofania i swoistej spółdzielni-instytucji trzymającej w leasingu „życie wieczne” i „dobrą nowinę” za pomocą średniowiecznych metod pożenionych z dzikim neoliberalnym kapitalizmem. To totalne błogosławieństwo kościoła katolickiego w Polsce dla neoliberalnej strategii globalistycznej zapewniło w dużej mierze prawie bezkonfliktowy przełom transformacji i potulne podporządkowanie się katolickich owieczek chwalonemu przez pasterzy neoliberalnemu rynkowi dzikiego kapitalizmu i akceptację powszechnego rabunku własności społecznej”.

Słowa te padają na początku znakomitej książki Jerzego Kochana „De non exisitentia dei, czyli o nieistnieniu boga”, która ukazała się w roku poprzednim, gdy właśnie trwały przygotowania do owych Dni. Przytaczam je tutaj, bo dobrze bowiem zwierają te krótkie rozważania. Chciałbym jednak by i do niej przyciągnęły uwagę, zwłaszcza młodzieży, bo wiedzę oferują na całe życie. Ale – wiadomo – ona nic nie czyta. A nawet jeśli, to nie teksty tu publikowane. Książki więc Kochana dla niej nie będzie. I mała to pociecha, że nie ma też boga. Chyba, że istnieje on – jak powiada Holbach – jako „starszy dostawca duchowieństwa, upełnomocniony zaopatrzeniowiec świętego rycerstwa”.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. W pierwszej chwili niemal się poddałem głoszonym poglądom. I w tym momencie przypmnialem sobie dwa obrazki. Ten z 21 lipca na Placu Zamnkowym i potem na Placu Piłsudskiego i wczorajszy na lotnisku Okecie. A potem przyszly reminiscencje z 1955 roku, kiedy do Warszawy, na Festimal Mlozieży i Studentów przyjęchły setki młodzieży z całego świata. To tam poznałem pierwszych Kurdow z Iraku, mile zaskoczonych, że w Polsce wiedzą, iż żyja w trzech, a nawet czterech sąsiednich państwach. Tam były zespoły z Kambodży i młodzi Amerykanie, całkiem inni, niż opisywani w gazetach. Młodzież sama przez się korzystala z prawa lat i niezależnie od idei organizatorow lamala sztuczne bariery. Myśle, że tamten festiwal stworzył dogodny grunt do październikowych przemian. Dziś, chodzący po Polsce pielgrzymi poznają przede wszystkim Polskę. Z rownym zainteresowaniem patrzyli na Starówkę i Zamek Królewski, ale widok każdego napotkanego kościoła, nawet św. Anny, przed którą przecież była odprawiana msza papieska dla młodzieży w 1979 roku, nie sprawił, by weszli do środka. Myśle, że po obu stronach jest zbyt duza rozbieżnośc, ale młodzież sama potrafi bez niczyjej pomocy dojrzewać. Dla mnie ważne, aby zapamietala Polske jako kraj ładny, czysty, zamieszkały przez życzliwych ludzi i warty do odwiedzenia w przyszłości. Sprawami ducha zajmie się najlepiej ten, do którego wierni się zwracają.

  2. Podobno już za rok matura z religii. Wypadnięta z gry ekipa PO/PSL mogła uwolnić szkołę od terroru religii katolickiej, ale olała petycje rodziców walczących o świecką szkołę! Liczyła na poparcie kleru, też chojnie kler katolicki dotowała. Platwochamy nadal doją kasę z podatków ciężko pracujący ludzi.
    „Wieczny przepraszacz” rodem z LEWICY, też nie musiał podisywać konkordatu ekspresowo. Globalnie to 3-kraje mają umowę z państwem Watykan, ale nie tak haniebnie wasalną. Bezdyskusyjnie lewica jest współwinna dyktaturze kleru katolickiego w Polsce. UE na was „tanie dranie” kładzie lagę!
    Teraz to możecie sobie pisać na….Berdyczów.

  3. Jedno co mnie wkurza po przeczytaniu pana tekstów to to że zaczynam być pana bezkrytycznym wyznawcą. A to niedobrze bo w dzisiejszych czasach trzeba wątpić we wszystko.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…