Po apokaliptycznym wybuchu w Bejrucie Libańczycy są jeszcze bardziej niż dotąd wściekli na rząd Hasana Diaba. W powszechnym poczuciu rządzący najpierw nie umieli sobie poradzić z gigantycznym kryzysem społeczno-ekonomicznym, potem dopuścili do tego, by w okresie fali upałów mieszkańcy musieli radzić sobie z ograniczeniem dostaw energii elektrycznej, a teraz przez własne niedbalstwo doprowadzili do tragedii.
Dlaczego ładunek saletry amonowej, zarekwirowany ze statku pływającego pod mołdawską banderą, od 2013 r. po prostu zalegał w magazynie w porcie? Dlaczego nikt nie zrobił nic, by zapobiec tragicznej eksplozji? Z takimi pytaniami, czy właściwie słusznymi pretensjami przyszli 6 sierpnia pod parlament demonstranci. Ulica, po której szli, została obrócona w morze gruzów. Za to siły porządkowe zareagowały tak, jak rząd oczekiwał: przy pomocy gazu łzawiącego rozpędziły niezadowolonych. Tak samo, jak poprzedniej jesieni, gdy protestowano „tylko” przeciwko bezrobociu, katastrofalnemu stanowi usług publicznych i korupcji. Oczywiście żaden z tych problemów nie został rozwiązany.
Wskutek wybuchu zginęło przynajmniej 150 osób, ponad 5 tys. odniosło rany. W niektórych dzielnicach nie pozostał ani jeden niezniszczony budynek mieszkalny. Dotąd nie wiadomo, ilu mieszkańców fala uderzeniowa wyrzuciła prosto do morza, ilu zaś ciągle jest zasypanych pod gruzami. Nie wszystkie okoliczności wybuchu zostały przekonująco wyjaśnione, jednak rząd libański trzyma się oficjalnie wersji, że był to wybuch 2700 ton saletry amonowej. I już samo to jest dostatecznie skandaliczne, jeśli wziąć pod uwagę, że już w 2016 i 2017 r. służby celne pisały do sądów zapytania: co można zrobić z niebezpiecznym i źle składowanym ładunkiem, skoro właściciel się po niego nie zgłasza? Odpowiedzi nie było. Tajemnicą poliszynela było, że libański port od dawna był w dużej mierze kontrolowany przez grupy kryminalne za wiedzą i przyzwoleniem władz.
Aktywiści wzywają, by w sobotę zebrać się na wielkiej demonstracji pod hasłem „Powiesić ich!” – tak wielki jest już gniew wymierzony w polityków, którzy od lat zajmowali się wyłącznie bogaceniem, ignorując tragiczną sytuacją większości społeczeństwa. Gdy były premier Libanu Saad Hariri usiłował zdobyć sympatię, odwiedzając miejsce wybuchu i zapoznając się z rozmiarem strat (wycenianym na 15 mld dolarów), wściekli mieszkańcy otoczyli jego samochód oraz towarzyszące mu auta ochrony i okrzykami „Zabili Bejrut” skłonili polityka do szybkiego odjazdu. Podobnie wybuczano libańską minister sprawiedliwości Marie-Claude Najem, gdy próbowała pocieszać poszkodowanych.
Gdy z kolei w Bejrucie pojawił się w czwartek 6 sierpnia prezydent Francji Emmanuel Macron, zapowiadając przeprowadzenie konferencji dobroczyńców z Francji, Europy i USA, również otoczył go zrozpaczony tłum. – Siedzisz z watażkami, którzy od lat nami manipulują! – krzyknęła do niego jedna z kobiet. Inni zgromadzeni zdawali się wyrażać nadzieję, że Macron nie przekaże pieniędzy z pomocy humanitarnej libańskim skorumpowanym politykom, tylko zadba, by naprawdę trafiła do potrzebujących. O tym też zapewniał francuski prezydent, dla którego jednak wyprawa do Libanu to jednak głównie inicjatywa wizerunkowa.
Podczas przywitania Macrona na lotnisku w Bejrucie zdarzyło się to, z czym stale zmagają się zwykli obywatele – nieoczekiwanie wyłączono prąd. To też pokazuje, do jakiej ruiny doprowadziły Liban kolejne wojny i kolejne rządy.
Tymczasem rząd libański zmienił decyzję o rezygnacji z tropu napaści zagranicznej na bejrucki port. Rozpoczęte śledztwo ma to wyjaśnić na równi ze sprawą trzymania na składzie saletry amonowej. Na niektórych filmach z eksplozji było widać nadlatujący obiekt, rakietę, czy rodzaj bomby, a pojawiły się inne, na których widać to wyraźniej. W ten sposób wraca sprawa ataku izraelskiego.
Izraelczycy eksperymentowali z nową bronią o b. podobnych parametrach wybuchu w Syrii.
Przeciwko umorzeniu śledztwa w sprawie śmierci Jolanty Brzeskiej
Kilkaset osób demonstrowało 9 listopada w Warszawie pod Ministerstwem Sprawiedliwości w zw…