To tylko impresje. Czy coś można na tej podstawie narysować? Nie wszystko, ale kilka rzeczy – na pewno.
Białoruś po 2020 roku jest jeszcze obolała. Nie mam ten temat żadnych badań (na Białorusi nie przeprowadza się badań opinii społecznej), ale to się wyczuwa. To nie dowód naukowy, ale, między nami mówiąc, rzadko kiedy dziennikarze mają prawo z pełną odpowiedzialnością twierdzić, że coś jest na pewno tak albo inaczej. Raczej spekulują niż docierają do istoty sprawy. Uroki zawodu.
***
Czy zatem społeczeństwo białoruskie, podobnie jak polskie, jest dziś podzielone na dwie, niemal równe części, wzajemnie się nienawidzące? Nie, to nieprawda. Z pewnością niezadowolonych nie brakuje. Ale po ostrych represjach władzy po społecznych protestach w 2020 roku, znaczna część z nich wyjechała, część została skazana na mniejsze lub większe wyroki, a część po prostu się wycofała na coś w rodzaju wewnętrznej emigracji, choć przestrzegałbym przed prostymi analogiami z Polską po wprowadzeniu stanu wojennego. A pozostali? Pozostali robią, co uważają za słuszne.
„Jest wojna. – mówi mi dziennikarz oficjalnych białoruskich mediów, gdy krzywię się na program jednego z symboli białoruskiej oficjalnej propagandy, Gieorgija Azarionka (Ryhora Azaronka) – Ludzie potrzebują jasnego przekazu. Ktoś musiał zacząć odpowiadać na argumenty tamtej strony. Co, nie widzisz, jakich używają? Jak kłamią, jak zachęcają do przemocy, jak chcą żeby na Białorusi lała się krew?”. Dyskusja na tym poziomie nie to, że jest bezcelowa, ale nie będzie miała końca. Tym bardziej, że nie jestem admiratorem zachodniego propagandowego ścieku, który od lat obserwuję. Nie jestem jednak w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu do poziomu i formy takiego informacyjnego przekazu. Jednak, jak twierdzi mój rozmówca, ludziom to się podoba i tego chcą. Być może, choć nie rozumiem, jak to możliwe, by podobało się jak ktoś na wizji intonuje patriotyczne pieśni, krzyczy, obraża swoich antagonistów. Nie dogadamy się. Nie będziemy więc dyskutować, pozostaniemy przy swoich zdaniach.
***
Ulice Mińska dziś nie różnią się od ulic innych europejskich miast. Może nie są tak zatłoczone. Ludzie chodzą do pracy, kin, teatrów, na różne wydarzenia, koncerty, do knajp. Żyją. Wieczorami na Oktiabrskiej w knajpach tłumy młodych ludzi. To rejon Mińska, który można porównać, czy ja wiem? z warszawskim Nowym Światem czy Powiślem z mnogością kafejek, muzyką i tłumami młodych w większości ludzi, wędrujących od lokalu do lokalu.
Córka moich przyjaciół, nader krytycznie nastawionych do białoruskich władz, właśnie dostała tytuł magistra na swojej wyższej uczelni. Na pytanie czy planuje emigrować z Białorusi, kategorycznie zaprzeczyła. I owszem, entuzjazmu do obecnych władz nie sposób z niej wykrzesać. Ale krytyczne uwagi rodziców dotyczące państwa kwituje wzruszeniem ramion, w sensie: „wiem swoje i nie zamierzam się z wami zgadzać”. Jej towarzystwo prezentuje podobne postawy. Nie protestują. Nie popierają. Czekają. Na co? Sami niedokładnie wiedzą.
Rosyjskie Centrum im. Lewady, opozycyjny wobec Putina ośrodek badania opinii publicznej, wśród swoich badań wykorzystuje kategorię „potencjał protestów”. Trzymając się więc tego terminu można zaryzykować twierdzenie, że potencjał protestów białoruskim społeczeństwie jest niski. Oczywiście, również dlatego, że protest uliczny jest dzisiaj związany ze zbyt dużym ryzykiem represji. Ale to nie jedyne przyczyny.
***
Wśród pozostałych jest skład białoruskiego społeczeństwa i pamięć swej najnowszej historii. Fala protestów, poza Mińskiem, objęła też, choć w niewielkim w porównaniu ze stolicą stopniu, inne miasta. Wieś nawet nie drgnęła. Protestujący w 2020 roku liczyli na wsparcie ich aktywności ze strony klasy robotniczej, w szczególności z wielkich zakładów przemysłowych. Gdyby na dłużej stanęły zakłady produkcji ciężarówek MAZ, Fabryka Traktorów, kopalnie potasu, władza miałaby kłopot. Tak się jednak nie stało. Próby organizowania strajków w dużych zakładach były tłumione bezwzględnie i w zarodku. Zresztą wśród samych robotników nie było jedności. Oni, podobnie jak pracownicy kołchozów doceniali „małą stabilizację” stworzoną przez Łukaszenkę. Może płace nie zwalały z nóg, ale wystarczały. Do tego siermiężny, ale stały socjal: wczasy z zakładu pracy, kolonie dla dzieci, opieka lekarska, na pogotowie nie musisz czekać godzinami, słowem wszystko to, co starsi Polacy pamiętają z czasów PRL. No i sam Aleksander Łukaszenko. Swój chłop, może niewybredny w języku, może publicznie upokarzający ministrów i rugający ich przed kamerami jak uczniaków, ale kto z prostych ludzi nie odczuwał choćby drobnej satysfakcji, gdy urzędnicy wysokiego szczebla publicznie byli stawiani do pionu? Prezydent Białorusi tę jego „swojskość” umie wykorzystać do spodu, co przyznają nawet jego przeciwnicy. Białoruskie społeczeństwo, w większości chłopskie, z wiejskim systemem wartości, racjonalnym podejściem do życia i niechęcią do raptownych, kardynalnych zmian było tą materią, na której „białoruska wiosna” się wywróciła. Można ubolewać, można się wściekać, być rozczarowanym, że ludność Białorusi nie chciała tak zaraz ani do Europy, ani do NATO, ale wypada się z tym pogodzić. Przynajmniej na razie.
***
Kolejnym czynnikiem, który trzyma Białoruś w tym miejscu, w którym się zatrzymała, jest to, co się działo i dzieje za południową granicą Białorusi. Oficjalne media od 2014 roku dołożyły wielu starań, by obywatele Białorusi na Ukrainę patrzyli z lękiem: że ceny rosną, że korupcja, że klasa polityczna nie dba o interes polityczny swojego państwa, a realizuje cudze, że polityka historyczna neguje rezultaty II wojny światowej, że coraz aktywniejsi robią się zwolennicy rehabilitacji UPA i ideologii Dmytro Doncowa. Nie musieli się wysilać pracownicy frontu ideologicznego: obrazki mieli na wyciągnięcie ręki, bo istotnie nietrudno było przekonać odbiorców, że Ukraina w istocie jest państwem w permanentnym kryzysie.
A jednocześnie Łukaszenka robił cały czas to, co robi najlepiej: balansował. Wciąż podkreślał, że to Rosja jest Białorusi najwierniejszym sojusznikiem, na którego zawsze mogą liczyć. Demonstrował lojalność. A jednocześnie odmawiał uznania aneksji Krymu przez Rosję, wstawiał kąśliwe uwagi o wykupywaniu białoruskich aktywów przez Rosję i potrafił niespodziewanie zademonstrować samodzielność podczas zatrzymania rosyjskich wagnerowców. Czy to był tylko teatr, czy istotnie prezydent Białorusi szukał swojego miejsca w rosyjsko-białoruskim państwie związkowym, to już teraz nieważne. Po sierpniu 2020 roku niemal wszystko się zmieniło. Władze Białorusi dostały jednoznaczne wsparcie wyłącznie od Rosji. To zobowiązuje i związało władze Białorusi z ekipą Putina jeszcze mocniej.
Wojna Rosji z Ukrainą z 24 lutego rozstawiła akcenty po raz kolejny. Bo teraz większość białoruskiego społeczeństwa, niezależnie od stosunku do prezydenta, zdaje się podzielać pogląd, że pozostanie Łukaszenki na swoim stanowisku po sierpniu 2020 roku, uratowało Białoruś przed bezpośrednimi działaniami wojennymi na jej terytorium. Konstatują ten fakt z nieskrywana ulgą. Oczywiście, wciąż wejście Białorusi w wojnę jest możliwe, gdy zostaną zagrożone wartości państwa związkowego. Mówił o tym kilkakrotnie sam Łukaszenka, ale też jednocześnie deklaruje, że wojną z Ukrainą nie jest zainteresowany. Znowu balansuje.
Białoruś, choć obłożona pakietem sankcji od sierpnia 2020 roku, to jednak nie takim mocnym jak sąsiednia Rosja. Pozostaje więc rosyjskim oknem na świat, albo, jak kto woli, korytarzem między Zachodnią Europą a Rosją. No i Chinami, co, jak się zdaje, dla europejskiego przemysłu i handlu ma równie ważne, jeśli nie większe znaczenie. Zatem choć raz na jakiś czas pojawiają się wezwania w europejskiej przestrzeni politycznej, by Białoruś zamknąć na cztery spusty przed Zachodem, to jakoś nie znajdują powszechnego poparcia i odzewu. Wojna wojną, a handel i produkcja musi iść.
Jeżeli podsumować to wszystko, co napisałem powyżej, to staje się jasne, że wspomniany „potencjał protestu” na Białorusi nie tylko jest obecnie niski, ale też niewielkie są szanse, by w najbliższym czasie zmienił się na inny.
***
Jest też jeszcze jeden czynnik, który z Białorusi czyni terytorium, na którym ofensywa ideologiczna i propagandowa z Zachodu odnotowuje słabe postępy. To historia i konsekwentna polityka historyczna władz białoruskich od 1994 roku czyli od momentu, gdy władze wziął w swe wielkie dłonie Aleksander Łukaszenka.
Nawet nie chodzi o to, że polityka ta była prostą kontynuacją historycznej narracji czasów ZSRR. To tylko część odpowiedzi. Pozostałe to fakty, z którymi trudno dyskutować. W czasie II wojny światowej oddał życie co trzeci obywatel Białorusi. Warto zastanowić się nad tym. Nie co trzeci żołnierz, co trzeci partyzant, co trzeci dorosły. Nie, co trzeci, wliczając w to kobiety, dzieci, starców… Nie ma rodziny na Białorusi, która nie zostałaby krwawo dotknięta przez niemiecki nazizm. Niemiecka okupacja to ciąg niesłychanych zbrodni na ludności cywilnej, okrucieństw i planowych czystek. Białorusini pamięć o tym wynoszą nie tylko ze szkoły i oficjalnej narracji historycznej. Pamiętają o tym na poziomie genetycznym, z rodzinnych przekazów. Nie mam żadnych podstaw, by odmawiać autentyczności wzruszeń (po niemal 80 latach!) uczestnikom uroczystości w Chatyniu, miejscu pamięci żywcem spalonych przez Niemców i kolaborantów 149 ludzi, w tym 49 dzieci, choć nikt z obecnych na ceremonii nie może pamiętać tamtych czasów. Byłem, widziałem.
Kompleks chatyński składa się ze wstrząsającego pomnika jednego z mieszkańców (Józefa Kamińskiego), który cudem ocalały, znalazł wśród trupów swojego synka, który skonał na jego rękach i symbolicznych 26 kominów ze spalonych chat. Jest też symboliczny „cmentarz wsi” spalonych przez Niemców tak jak Chatyń – wraz z ich mieszkańcami. 185 mogił.
Pamiętają więc. Ofiarę krwi, prześladowania i męczeńską śmierć całych wsi. Pamiętają też białoruski ruch partyzancki, białoruskich żołnierzy wielonarodowej armii radzieckiej, która ich od niechybnej zagłady ocaliła i pewnie radość zwycięstwa. Pamięć kształtowaną latami.
Zapewniam, że naprawdę trudno byłoby przekonać znaczną część Białorusinów, niezależnie od ich współczesnych poglądów, że II wojnę światową wywołali ich dziadowie i ojcowie, że byli okupantami, mordercami i gwałcicielami, że mogiły poległych nie zasługują na szacunek i wdzięczność. Nie tylko dlatego, że to nieprawda, ale też dlatego, że to próba wyciągnięcia im spod nóg jednego z fundamentów ich społeczeństwa.
Nie to, że to niemożliwe. Historia propagandy zna nie takie rezultaty prania mózgów na wielkich grup odbiorców (Polacy są tego dobrym przykładem). Ale to na pewno nie będzie łatwe, abstrahując od moralnych ocen takich akcji. Próby na pewno będą trwały, bo chęć wyjęcia Białorusi spod rosyjskich wpływów jest mokrym snem Zachodu.
***
Relacje polsko-białoruskie są dzisiaj na wyjątkowo niskim poziomie. Wiele jest wzajemnych uzasadnionych pretensji, niezagojonych ran. Ostatnio media poinformowały o dewastacji mogił polskich żołnierzy w Mikuliszkach i Kaczycach. Białoruskie MSZ poinformowało, że na tym terenie „wojskowych mogił i miejsca pochówku cudzoziemskich żołnierzy nie zarejestrowano”. Dodało także, że Białoruś „ze szczególnym pietyzmem podchodzi do wszystkich miejsc pochówku na naszej ziemi” i przypomniało, że tylko w tym roku w Polsce odnotowano 30 aktów wandalizmu w stosunku do pomników wdzięczności ludziom, którzy oddali życie za wyzwolenie Polski od faszyzmu, w tym zbezczeszczenie zbiorowej mogiły 620 żołnierzy radzieckich w Chrzowicach.
Możemy więc nakręcać wzajemnie tę spiralę niechęci i nienawiści. Czasy temu wyjątkowo sprzyjają. Możemy też próbować sami, bez pośredników choćby się poznać, jeśli nie zrozumieć. To będzie procentować w przyszłości.
Juan Guaido – „demokratyczny” prezydent Wenezueli cz. II
Kiedy zawiodły próby wywołania rozruchów na wielką skalę za pomocą wyłączenia elektrycznoś…