Ghana – tu zaczął się handel niewolnikami. To miejsce, z którego przemawiają wieki – wieki cierpień i upokorzenia. Biali ludzie ludziom zgotowali ten los.

Tu podają najlepszy „Red-red” na całym Złotym Wybrzeżu. Aż przypala rozgrzane gardła. „Red-red” to ostro przyprawiona mieszanka afrykańskiego yamu i brytyjskiej, czerwonej fasoli. Narodowy przysmak Ghany i sztandarowe danie restauracji fortu Elmina. Najpiękniejszego byłego zachodnioeuropejskiego obozu koncentracyjnego w Ghanie.

Elmina to perła w rozpiętym wzdłuż ghańskiego wybrzeża sznurze malowniczo położonych, dziś urokliwych, fortów. Od „Christiansborg Castle” w Akrze aż po „Apollonię” w Beyin. Popularne miejsce wizyt miejscowych szkolnych wycieczek i grupek „obruni”, czyli białych ludzi.

Elmina, fot. z archiwum autora
Elmina, fot. z archiwum autora

Elmina powstała już w 1482 roku. Była pierwsza. W ciągu następnych dwustu lat całe Złote Wybrzeże pokryje się podobnymi fortami i otaczającymi je osadami. Zbudowanymi na potrzeby najbardziej zyskownego wtedy handlu. Dziś zwiedzający odtwarzają zamieniony w muzeum dawny niewolniczy szlak. Brama prowadząca do fortu, potem plac otoczony wysokim murem. Segregacja. Pobyt w pozbawionych okien lochach. Finałem są „Drzwi bez powrotu” – brama w więziennych murach prowadząca wprost do przycumowanych na zewnątrz statków. Zwłaszcza, że wierzyli oni, że po samobójstwie przynajmniej ich duch wróci do Ojczyzny.

Wtedy oślepionych słońcem, oszołomionych po wielotygodniowym pobycie w ciemnicy, Afrykanów szybko upychano pod pokładami europejskich żaglowców. Potem zakuwano ich w łańcuchy, aby zdesperowany, a już zapłacony ładunek, nie wybrał na morzu samobójczej śmierci.

Ale tych Drzwi zwiedzający nie przekraczają. Wyznaczony im szlak kończy się w restauracji.

Historycy czarnego niewolnictwa szacują, że od połowy XVII do połowy XIX wieku w Afryce schwytano i sprzedano białym handlarzom od 12 do 40 milionów ludzi. Różnice są tak wielkie, bo nie prowadzono wtedy skrupulatnej rachunkowości. Wielu schwytanych w niewolę umierało w drodze do fortów i w czasie morskiego transportu. Z samego Złotego Wybrzeża, czyli obecnej Ghany, tylko w ciągu XVIII wieku uprowadzono ponad 700 tysięcy Afrykanów. Przeważnie w wieku 16-30 lat. Tak ostrożnie podaje ghański historyk Kwesi J. Anquandah. Tak to „cywilizacja białego człowieka” grabiła afrykańską cywilizację.

Zachciało się nam słodkiego

Pierwsi czarnymi niewolnikami na masową skalę zaczęli handlować Portugalczycy. Oni zbudowali

pionierską Elminę. Od  XVII wieku do handlu, i przy okazji rugowania Portugalczyków z tego zyskownego procederu, przystąpili Duńczycy, jak również Szwedzi i Prusacy. Największe sukcesy osiągnęli Holendrzy i Brytyjczycy. Tym ostatnim przypadło Złote Wybrzeże w XIX wieku podczas kolejnego podziału kolonialnych łupów.

Polacy też mają swe udziały w tym haniebnym handlu. Architektem i budowniczym niewolniczych fortów w Cape Coast, Butri, Takoradi, Anombau, Jumoree, Apollonia i Osu był Polak – pracujący dla duńskich, szwedzkich i na koniec holenderskich kompanii handlowych Henryk Karłów. Opisany w XVII-wiecznych, holenderskich źródłach. Ceniony za solidność i fachowość.

Niewolnictwo istniało w Afryce długo przed przybyciem „obruni”, ale miało wtedy inny charakter. Zdobytych jeńców zwykle pozostawiano we wspólnotach plemiennych. Pracowali jak wszyscy. Nie mieli co prawda wspólnotowych „praw obywatelskich”, ale szans na zdobycie ich, choćby przez małżeństwo, nie tracili. Dzieci niewolników były traktowane już jak ludzie wolni. Gorzej działo się jeńcom sprzedanym handlarzom z trans saharyjskich szlaków. Trafiali do obcych im kulturowo Maurów. Ci sprzedawali ich w regionie Morza Śródziemnego. Jednak ówczesne afrykańskie niewolnictwo nie rozsadzało struktur społecznych, nie antagonizowało afrykańskich państw, nie wyludniało całych regionów.

Portugalczycy, zwabieni do Ghany występującym tam złotem, początkowo traktowali niewolników jako jedną z wielu ofert handlowych. Kupowali ich od miejscowych władców za sól, tkaniny, wyroby metalowe. Najlepszy kurs wymiany był na koniach. Pod koniec XV wieku jeden koń wart był dwunastu ludzi. Sto lat później relacje cenowe polepszyły się na ludzką korzyść, ale nigdy wartość człowieka-niewolnika nie przekroczyła ceny za konia.

Pierwszy wielki popyt na czarnych niewolników wywołała szalejąca w Europie „czarna śmierć”. Epidemie dżumy zredukowały ludność o jedną trzecią, głównie uboższa. „Białe niewolnictwo” pochodzące z ziem słowiańskich malało i dlatego, jak piszą Iza Bieżuńska-Małowist i Marian Małowist w monografii ”Niewolnictwo”, pojawił się większy popyt na czarnych niewolników. Przed epidemią czarni niewolnicy traktowani jak towar drugiej jakości.

Jednak masowy, stały popyt na czarnych niewolników wywołał europejski słodki smak. Utrzymał się po wygasłej dżumie i rósł w wiekach następnych.

Elmina, "Drzwi bez powrotu", fot. archiwum autora
Elmina, „Drzwi bez powrotu”, fot. archiwum autora

Zaczęło się od upraw trzciny na zdobytych przez Portugalczyków wyspach świętego Tomasza. Ich wulkaniczny, gorący klimat sprzyjał wegetacji trzciny, lecz dla białych był morderczy. Aby zapewnić podaż siły roboczej najpierw zsyłano tam przestępców. W czasie panowania króla Jana II osiedlano tam też żydowskich nastolatków, porwanych wygnanym rodzinom hiszpańskich Żydów, szukających schronienia w Portugalii. Wszyscy oni nie sprawdzili się w tej pracy, nie spełnili plantatorskich oczekiwań. Wtedy jako ostateczność sięgnięto po czarnych niewolników. Ku ich pracowitość i zdolność do przetrwania najpierw wzbudziła zdumienie białych. A potem ugruntowała renomę Murzynów na niewolniczym rynku.

Nie poprawiło to bynajmniej warunków ich pracy. Handlarzom wystarczyła świadomość, że przecież niewolnictwo wyzwala Murzynów ze stanu pogaństwa i skazania ich na potępienie wieczne. Aby go jak najszybciej uniknęli, król portugalski Manuel I w porozumieniu z papieżem Leonem X nakazał chrzcić niewolników już na statkach. Inaczej nieludzkie warunki transportu mogły uśmiercić ich i jako pogan wtrącić w piekielne otchłanie. O ich ziemskim piekle nie debatowano. Zresztą w ówczesnej Europie Murzyni byli uznawani potomkami biblijnego wyklętego Chama. Skazani przez samego Boga na służbę u innych.

Za to masowe ceremonie chrztu utrwaliły się w pamięci zbiorowej Murzynów jako inicjacja stanu niewolniczego.

Złoty trójkąt

Nie minęło nawet sto lat i powstałe po odkryciu Ameryki plantacje trzciny i bawełny rozkręciły handel niewolnikami do globalnej skali. Hiszpańscy kolonizatorzy również zauważyli, że miejscowi Indianie pracują gorzej od  importowanych Murzynów. Wiele plemion nie znało wcześniej metalowych narzędzi i co gorsza, masowo umierali na przywleczone przez białych choroby. Hiszpański kronikarz Herrera oceniał, że praca jednego Murzyna warta jest wydajności czterech Indian. Dominikanin Bartolome de las Casas grzmiał na okrucieństwo Hiszpanów, mordujących i zmuszających do wyczerpującej pracy Indian. Grzmiał, bo eksterminacja Indian krzyżowała plany pozyskanie dla Kościoła katolickiego nowych rzesz wiernych. Aby ulżyć doli Indian (potencjalnych katolików), apelował do możnych swego świata o sprowadzenie odpornych na ciężkie warunki Murzynów. Ponoć u schyłku życia, widząc gehennę czarnych niewolników – swoich poglądów się wyparł.

Ale odwrotu nie było. Powstał „Złoty Trójkąt” przez dwieście lat wzbogacający europejskich udziałowców i amerykańskich plantatorów. Z Afryki statki wywoziły niewolników. Towar najbardziej ryzykowny, bo w czasie rejsu ich „normalna” śmiertelność sięgała dwudziestu procent. W Ameryce zamieniano ich na inny, też poszukiwany towar. Cukier, rum, bawełnę, tytoń. Ten ładunek przewożono do europejskich, głównie angielskich portów. Tam na statki znowu przeładowywano. Na broń i wyroby metalowe, tekstylia. Zawsze też tytoń i dżin. Stamtąd płynęły do afrykańskich portowych fortów. Aby wymienić ładunek na masowo już spędzanych tam niewolników. I brać kurs na Amerykę. Najgorzej bywało, kiedy statki niewolnicze  spóźniały się. Bo stłoczeni w lochach niewolnicy przejedli wliczone w ich cenę koszty utrzymania. Wiedząc o tym, kapitanowie statków nieraz wymuszali od gubernatorów fortów korzystne kredyty.

Handlem zajmowały się zachodnioeuropejskie kampanie. Posiadały własne floty handlowe i wojenne, prywatne armie, zastępy budowniczych fortów i wsparcie władców macierzystych państw. No i kapitał powierzony im przez solidnych, pobożnych mieszczan. Bardziej przedsiębiorczy mogli sami zająć się handlem niewolników, wykupując od hiszpańskich i portugalskich monarchów stosowne licencje. Te preferowały rodzimych przedsiębiorców. Protestując przeciwko takiemu protekcjonizmowi i łamaniu zasad wolnego handlu, kupcy francuscy i angielscy zaczęli sprzedawać czarnych niewolników bez licencji, „na czarno”. Popyt był tak wielki, że w Ameryce Łacińskiej dostarczali ich przedstawicielom administracji Korony hiszpańskiej. Na plantacje cukru, potem kakao, kawy i bawełny. Do kopalń. Za wydobywane z nich złoto i srebro, które też było wyłączną własnością Korony.

Kiedy handlarze już pierwsze miliony ukradli, zaczęli porządkować światowe rynki. Tworzyć kompanie handlowe.

Kampanie konkurowały ze sobą wzniecając swe handlowe wojny, wspierając swe Ojczyzny podczas ich wojen. Kilkudziesięcioletnie zmagania wygrała w 1698 roku „English Royal African Company”. Zmarginalizowała konkurencję zmuszając do opłacania 10 procentowego podatku od ich obrotu. Opornych ścigały okręty królewskiej marynarki i armaty fortów położonych przy wszystkich ujściach słodkiej wody, w każdym naturalnym porcie. W Ghanie chętni do złamania brytyjskiego monopolu nie mieli nawet gdzie zacumować, aby przyjąć niewolników na pokład.

Rosnący popyt na niewolników wzniecał wojny między afrykańskimi państwami i plemionami. Kampanie podsycały je, bo pokój zakłócał regularne dostawy niewolników. Tylko Anglicy sprzedali w XVIII wieku walczącym ze sobą Afrykanom ponad 100 tysięcy karabinów. Trudy wojny osładzano im masowo sprzedawanym alkoholem i tytoniem. Aby pokryć rosnące koszty zbrojeń i modnej, „europejskiej” konsumpcji, walczący ze sobą Afrykanie palili już całe wrogie wioski, zapędzając wszystkich pokonanych do niewoli. Czego przed zetknięciem się z cywilizacją białych ludzi tam nie praktykowano.

Sami zgotowali sobie taki los
Elmina, fort, fot. z archiwum autora
Elmina, fort, fot. z archiwum autora

Górujące nad okolicą, bielejące tynkami forty, łączyły niegdyś funkcję obozów koncentracyjnych z supermarketami. Wżerały się  w lokalne społeczności. Przy zręcznej, intryganckiej polityce ich gubernatorów, to forty decydowały o losie lokalnych władców i ich poddanych.

Czarni sami zgotowali sobie taki los – słyszę cichy, niepoprawny tu politycznie, komentarz siedzącej przy drugim restauracyjnym stoliku holenderskiej pary. Rzeczywiście bez udziału skłóconych plemion tak świetnie „Złoty Trójkąt” nigdy by nie powstał. I przez ponad dwa wieki złocił zachodnie mieszczaństwo. Tworzył fundamenty przyszłego „wolnego rynku”. I monumentalne siedziby handlowych kompanii zdobiące portowe nabrzeża Liverpoolu. I dlatego odpowiedzialność za skalę ówczesnego ludobójstwa spada na najbardziej cywilizowane narody ówczesnej Europy. Sztandary „cywilizacji białego człowieka”.

Popyt na cukier z trzciny pobudził globalne, czarne niewolnictwo. I popyt na cukier zaczął je wygaszać. Popyt na nowy, tańszy cukier z buraków. Do uprawy tego wystarczali biali europejscy niewolnicy ekonomiczni. Chłopi i robotnicy rolni.

Dziś czarni Obywatele Afryki płacą ostatnie swe oszczędności, aby nielegalnie dotrzeć do bogatej „cywilizacji białego człowieka”. Nawet za cenę życia. Za cenę bycia ekonomicznym niewolnikiem.

Ale biała cywilizacja nie chce ich. Nie chce się z nimi swym bogactwem podzielić. Choć bez niewolniczej pracy ich przodków, bez kolonialnej grabieży afrykańskich surowców, aż takiego bogactwa biali nie mieliby nigdy.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Para-demokracja

Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…