Problematyka rasizmu należy do tych, w których debata w Polsce wyjątkowo kuleje, i to od dawna. Nawet ci jej uczestnicy, w których najlepsze chęci trudno wątpić, zbyt często posługują się pojęciami zdefiniowanymi tak, jakby nic się w tym temacie od kilkudziesięciu lat nie wydarzyło ani w światowej humanistyce (historii, antropologii, badaniach nad ideologiami). Ani w genetyce, która wykazała między innymi, że reprezentujący rzekomo jedną „rasę czarną” Afrykańczycy kontynentu różnią się między sobą genetycznie bardziej niż mieszkańcy różnych części Azji i Europy.

Nawet najlepszymi chęciami motywowany dyskurs antyrasistowski potrafi się w Polsce posługiwać definicjami, które podzielają niektóre rasistowskie założenia. Poczynając od definicji samego rasizmu. Jeśli bowiem powiemy, że rasizm to „uprzedzenia wobec i dyskryminacja osób innej rasy”, to oprócz innego znaczącego błędu (redukowania rasizmu do zaledwie uprzedzeń i dyskryminacji, podczas gdy jest to znacznie bardziej złożona i brutalna struktura i ideologia władzy), milcząco przyjmujemy jako fakt, że ludzie naprawdę dzielą się na „rasy”.

Dlatego tak ważną pozycją jest znakomicie i z werwą napisana Gra w rasy Przemysława Wielgosza, która ukazała się pod koniec minionego roku nakładem wydawnictwa Karakter. Wielgosz to publicysta, eseista i wydawca, kurator, redaktor wielu książek i naczelny polskiej edycji międzynarodowego pisma „Le Monde diplomatique” – oraz autor książek Opium globalizacji i recenzowanej na tych łamach Witajcie w cięższych czasach.

Wielgosz na kłopoty (recenzja)

Gra w rasy wypełnia wreszcie wspomnianą lukę w polskim obiegu intelektualnym i polskim myśleniu, pomimo iż nie próbuje nawet przedstawić ogólnych definicji i teorii pojęć takich jak rasa i rasizm. To książka zrobiona z rzeczy innych niż definicje. Z opowiadania i interpretacji.

Tematem Wielgosza jest nierozerwalny związek kapitalizmu i rasizmu. Ich współzależność, to, na ile sposobów kapitalizm dzieli ludzi na grupy, poddaje je operacjom „urasowienia” ich na podstawie wybranych różnic.

Kolor skóry jest wśród nich historycznie najdonioślejszą i najbardziej globalną, ale tylko jedną z wielu – oprócz niego bywa to Orient, judaizm, islam, motłoch. Następnie zarządza tymi różnicami, by tym skuteczniej najpierw podbijać świat, ląd za lądem, a następnie wyciskać z tych lądów zysk i utrzymać większość z nas, ich mieszkańców, pod kontrolą, wyczerpanych napięciami w starannie wykurowanych antagonizmach utrudniających wspólny front przeciwko wyzyskującemu nas wszystkich kapitałowi.

Gra w rasy na kompleksową historię rasizmu jest za krótka – to niewiele ponad trzysta stron tekstu, za to gęstego od tempa i argumentów. To opowieść o tym, jak rasizm i kapitalizm rodzą się razem, wytwarzają i napędzają nawzajem. Wielgosz przypomina między innymi, że aż do momentu narodzin nowoczesności i kapitalistycznych form ekspansji, formy wrogości wobec obcych (w średniowiecznej Europie przede wszystkim innowierców) zakładały możliwość ich inkorporacji do grona „naszych” w procedurach religijnej konwersji. Ponura „innowacja” splecionego z narodzinami kapitalizmu rasizmu polega na tym, że inność pozostaje na zawsze. Jest zapisana we krwi, nie do wymazania. Stąd we wczesnonowoczesnej Hiszpanii prześladowania nie tylko wyznawców islamu i judaizmu, ale także ich potomków, dawno po przejściu rodziny na chrześcijaństwo.

Książka Wielgosza to esej, świetnie napisany, angażujący w wywód aluzje do znanych dzieł literatury i kina, poczynając od igrania z Cortazarem w tytule, po interpretacje filmów takich jak Nienawiść Mathieu Kassovitza czy Zjawa Alejandro Gonzaleza Iñárritu (w tym miejscu przezornie ujawniam konflikt interesów: autor cytuje mój tekst o tym filmie). Kolejne rozdziały („sub-eseje”) książki są nie tyle kolejnymi etapami linearnie ujętej historii relacji między kapitalizmem a rasizmem, a raczej serią wiązek światła rzucanych pod zmienianym kątem na istotne dla politycznego zrozumienia tej relacji problemy – uporządkowane bardziej problemowo i logicznie, a dopiero w drugiej kolejności chronologicznie.

Ale chronologia ma też swoją logikę. Na początku mowa jest więc o formach wytwarzania „urasowionych” grup społecznych w różnych sceneriach globalnej geografii powstającego, a następnie reprodukującego się systemu kapitalistycznego (niewolnictwo tam, pańszczyzna tu, pacyfikacje ulicznego tłumu według reimportowanych z kolonii metod jeszcze gdzie indziej). Po drodze przechodzimy m. in. przez hipokryzję uniwersalizmu europejskiego Oświecenia, oraz trwałe i przejściowe skrypty „urasowiania” – od tego opartego na pigmentacji skóry, poprzez orientalizm przyjmujący dzisiejszą postać islamofobii, antysemityzm, aż po zapomniane często dzisiaj formy rasizmu, w których z grona „prawdziwych białych” wykluczeni byli Irlandczycy i inni biedacy z obrzeży Europy.

Im bliżej końca, tym bardziej aktualne problemy: kulturowy lifting rasizmu, „islamizacja” klasy robotniczej, pułapki polityki tożsamości. O raz propozycje, jak myśleć, by te ostatnie przekroczyć. Nie dać się pozamykać w gettach rywalizujących o mistrzostwo świata w cierpieniu, rozmawiać z pokrzywdzonymi inaczej niż my. I razem z nimi walczyć o lepszy świat.

Odczuwam nieobecność jednego tematu, który moim zdaniem mógłby pomóc polskiemu czytelnikowi i czytelniczce połączyć arbitralność i sztuczność kategorii „rasy” w kapitalizmie z jego czy jej realnym doświadczeniem tu i teraz, w „zjednoczonej” Europie. Wskazując jednocześnie, że demontowanie rasistowskich sposobów myślenia jest nie tylko ćwiczeniem z moralnej słuszności, nie tylko lekcją z odległych problemów Amerykanów, Francuzów i Brytyjczyków. To zadanie, w którym i my mamy swoje do zrobienia – i swoje do wygrania.

Skoro mowa o strukturalnie rymującym się z rasizmem wytwarzaniu historycznej relacji władzy między szlachtą a „czernią” w Europie Wschodniej, to czegoś brakuje. Szkoda, że nieporuszone bardziej bezpośrednio pozostaje współczesne położenie naszej części Europy w rasistowskich relacjach władzy na poziomie globalnym i w międzynarodowym podziale pracy. To, że w europejską „białość” (jako pozycję w stosunkach władzy) zostaliśmy włączeni względnie niedawno.

Jak bardzo warunkowy i niepewny jest to status, pomimo realnie bladego koloru skóry większości z nas, odczuwamy regularnie.

Konkretnie za każdym razem, gdy porównujemy wartość netto naszych gospodarstw domowych z równymi nam wiekiem i wykształceniem Niemcami czy Francuzami.

Gdy spoglądamy na liche salda naszych rachunków oszczędnościowych. Gdy rywalizujemy o to samo stanowisko z Anglikami czy Holendrami.

To w tym napięciu wyjaśnienie znajdują fenomeny agresywnego antyimigranckiego rasizmu Polaków, którzy sami emigrują za chlebem za Odrę i Nysę czy na drugą stronę La Manche. Kapitał przekierowuje polski czy węgierski gniew na muzułmanina, Araba, Pakistańczyka, Ukraińca, uchodźcę z Libii czy Syrii. Po to, żebyśmy nie umieli połączyć z nimi sił – przeciwko niemu.

Z tym wątkiem czy bez niego, Gra w rasy to książka znakomita i potrzebna, której sukcesowi gorąco kibicuję.

Przemysław Wielgosz, Gra w rasy, Kraków: Karakter, 2021.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…