Wieczorem w Zaduszki i we Wszystkich Świętych najbardziej jasnym miejscem są cmentarze. Tysiące zniczy i świeczek rozpuszcza mrok od dołu nagrobków, przebija się światłem między gałęziami pustych drzew, nadając im formy fantastyczne i nierealne. W tym świetle poruszają się ludzkie kształty. Z oddali – ciemne i anonimowe. I trwa to zjawisko do późna.
Ale nawet gdy cmentarz pustoszeje – jasność kołysze się na nim (i nad nim) długo. Zaś najlżejszy podmuch wiatru przynosi dławiące wyziewy palącej się stearyny, która zaczadza i przyprawia o mdłości. Ma się wtedy wrażenie, że oto dzieje się coś niezwykłego i mrocznego.
Jakie jednak to wszystko ma znaczenie dzisiaj, w Polsce? Oczywiście poprawna odpowiedź narzuca się sama: obserwowane zjawisko jest wytworem święta pamięci i bólu. Należy do tradycji, której u nas i gdzie indziej od wieków się hołduje. Stanowi ona znacząca cząstkę narodowej, kościelnej i każdej jednostkowej duszy.
Taka wszakże odpowiedź jest tylko gładkim komunałem. Nie znaczy więc wiele, a może nic. A jeżeli już – to jest to na ogół odświętna i wyświechtana postać pamięci i bólu. Forma, która materializuje się konwencjonalnymi gestami i słowami. Kupieniem i zapaleniem świeczek. Zaproszeniem księdza do odprawienia stosownych modłów. Porządkowaniem grobów czy czyszczeniem pomników.
Są w tych dniach, rzecz jasna, i tacy, co robią to wszystko z wewnętrznej potrzeby, bo te gesty zastępują im (i przywołują) żywą obecność zmarłych. Współtworzą możliwość doznania ich obecności, jakby śmierć niczego nie przekreśliła, lecz tylko zasklepiła ją w określonym miejscu cmentarza. Lecz przecież oni staraliby się o to nawet bez szczególnego święta. Większość, sądzę, nie.
A ponadto: o jaką tu tradycję chodzi? Gdyby uczestników cmentarnych spotkań zaduszkowych czy z Wszystkich Świętych przepytać o tę właśnie sprawę – plątaliby się w sprzecznych i mętnych odpowiedziach. I nic dziwnego. Wszak dzisiaj ludowa tradycja np. dziadów znana jest (i to na ogół słabo) z lekcji w szkole, poświęconych Mickiewiczowi. A odwoływanie się do świętych kości przodków, z którymi więź określa zakorzenienie i jedność duchową z danym terytorium czy ojczyzną, to już tylko martwe metafory.
Żywszy jest od nich ogień świec. Żaden pogrzebany ojciec czy matka, brat czy mąż lub syn ani nie uświęca ziemi, ani nie jest świętością. Nie czynią też tego martwi wodzowie lub politycy czy kościelni błogosławieni i hierarchowie. Ani pomniki ociekające listopadową wilgocią. Żyjemy bowiem – jak to określał Max Weber – w świecie odczarowanym, w codzienności, która wszystko czyni zwykłym, śmierci i umarłych nie oszczędzając.
Człowiek współczesny nie umie żyć tradycją. Co najwyżej ukrywa pod nią prozaiczność swego istnienia. Nie przenika ona jego czynności. Nie nadaje celu działaniom. Nie jest obecna w mowie i uczuciach. To wszystko było niegdyś.
Ujawnia się to zresztą w rozmowach toczonych na cmentarzach: o tym, co się zdarzyło wczoraj, co będzie jutro, o interesach, o oplotkowywanych znajomych. Jeno w telewizyjnych sprawozdaniach, oślinionych głupawym sentymentalizmem i patosem, kicz spleciony z grafomanią stara się nas przekonać, że coś istotnego zostało z minionych już czasów.
Nie ma tu jednak żywej duszy tradycji. Ona śpi, jak zmarli w grobach, w archiwach i bibliotekach. I jak zmarłych nie da się jej obudzić.
Zostaje więc tylko światło wszystkich świętych. Owe budzące podświadome skojarzenia obrazy, które widzimy o zmroku w późnojesienne wieczory. I nawet wyobraźnia poetów pozostaje na nie obojętna. Tak samo malarzy. Chyba, że skojarzą je oni z czymś, co nada temu współczesny majestat. Ale i tak zamknie się on tylko w książce lub na obrazie.
Jak w trumnie.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…