Zgłosiłam się niedawno do pomocy chłopcu z sąsiedztwa, który nie radzi sobie w szkole. Jego głównym zmartwieniem jest angielski, jednak okazało się też, że ma niewypełnione ćwiczenia z przyrody – siedliśmy więc razem i zaczęliśmy rozwiązywać wszystko, od początku roku szkolnego, żeby oddać cały zeszyt do sprawdzenia.
Pierwsze rozdziały poświęcone były samemu uczeniu się – temu, że w IV klasie zmienia się system, że zamiast jednego, pojawia się wiele przedmiotów, że wymagana jest większa samodzielność, że inne są zasady etc. Jak się okazało, dużo miejsca poświęcono też temu, jak powinna wyglądać nauka w domu, m.in. dokładnie opisano i zilustrowano idealne miejsce pracy. Autorzy podręcznika i ćwiczeń sugerują, żeby 10-latek miał swój pokój, swoje biurko i miejsce do nauki. Musi w nim być cicho, musi być porządek, jego książki i zeszyty muszą mieć swoje miejsce. W pokoju powinna panować odpowiednia temperatura (ok. 20 stopni); krzesło, na którym dziecko siedzi, powinno mieć regulowane oparcie i być dostosowane do wzrostu. W jednym z ćwiczeń na każdym z kilku obrazków należało wskazać, co jest nie tak – na jednym problemem była za wysoka temperatura, na innym – rozrzucone książki, jeszcze gdzie indziej głośna muzyka czy grający telewizor. Wyraźnie wynikało z niego, że problemy te są odpowiedzialnością uczniów i że w ich możliwościach leży dokonanie zmiany i postępowanie według właściwego modelu. Mój uczeń, bystry i ruchliwy chłopiec, szybko zakreślał kółkiem przeszkadzające elementy.
M. mieszka w kamienicy czynszowej w fatalnym stanie, w tzw. „trudnej” dzielnicy; jego lokum nie odbiega standardem od okolicy. Podejrzewam, że zimą, kiedy temperatura spada sporo poniżej zera, utrzymanie w mieszkaniu temperatury pokojowej może być po prostu niemożliwe, nawet gdyby ogrzewanie było włączone cały czas, co przecież generuje ogromne koszty. Nie zwiedzałam całego mieszkania, mam jednak graniczące z pewnością przekonanie, że nigdzie nie znajdował się pokój jak z obrazka w podręczniku, wyposażony w okręcane krzesło, roślinę pomagającą uspokoić myśli i lampę, ustawioną tak, żeby nie zasłaniać światła łokciem. Lekcje odrabialiśmy w ciasnej, ciemnej kuchni przy stole, uprzątniętym na tę okoliczność. Za drzwiami starszy brat M. głośno słuchał irytującej muzyki. Telewizor był wyłączony, cicho była też młodsza, na oko 2,5-letnia siostra – trudno sobie wyobrazić, żeby takie warunki spełnialne były codziennie, za każdym razem, kiedy M. powinien odrabiać lekcje, a nie tylko wtedy, kiedy obca pani przychodzi mu pomagać.
Jaką naukę wyciąga 10-latek z tego rozdziału, 10-latek niegłupi, który świetnie rozumie otaczającą go rzeczywistość? Przecież wie, że na ziąb w mieszkaniu nie da się poradzić; że nie ma żadnego wpływu na to, jakie ma krzesło; że brat jest starszy i to on decyduje, kiedy i jakiej muzyki słucha; że siostra jest mała i czasem płacze. Uczy się, że treść podręcznika to bzdury, które kompletnie nie dotyczą jego życia. Że cała ta opowieść o obowiązkach i odpowiedzialności, o tym, że kiedy pilnie się uczysz, jesteś nagradzany i że to świetna zabawa, jest o tych kolorowych dzieciach z podręcznika i ich urządzonych w Ikei czyściutkich pokojach, a nie o nim, jego rodzinie, jego kolegach i całej jego dzielnicy. Celem lekcji jest narysowanie cienkiej, ale jakże znaczącej linii pomiędzy tymi, którym się uda i całą resztą oraz pozwolenie dziecku na zrozumienie, po której stronie się znajduje. Autorzy uznali najwyraźniej, że ten podział czwartoklasiści powinni już znać, w końcu to duże dzieci.
[crp]Sutrykalia
Spektakularne zatrzymanie Prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka przez funkcjonariuszy CBA w z…
Założenie o uświadamianiu dzieci, że potrzebują odpowiednich warunków, żeby się skupić wcale nie jest takie złe. Tylko wykonanie fatalne. Po prostu o tym powinno się rozmawiać z rodzicami, żeby mieli świadomość, że uczące się dziecko ma swoje potrzeby. Jak ja uczyłam romskie dzieci (warunki w domu podobne, do tych, ktore opisałaś) to cała 5osobowa rodzina akurat w tym samym pokoju musiała oglądać telewizje. Dziecko zupełnie nie mogło sie skupić, a przecież można sie dogadać, ze oglądają telewizje w innych godzinach, niz wtedy kiedy przychodzę ja, zeby pomoc dziecku w lekcjach. My sie dogadaliśmy, ale na początku tej świadomości w ogóle nie było. I trudno jej wymagać w kulturze romskiej, niepiśmiennej, rodzice w końcu skończyli kilka klas i to ledwo co i nie wiedzą jak to jest mieć przestrzeń do pracy, bo sami tego nie mieli. Także takie uświadamianie powinno miec miejsce tylko nie powinno byc jednego jedynego wzoru tylko założenie, ze staramy sie cała rodzina szanować tez potrzeby uczącego sie dziecka W MIARĘ MOŻLIWOŚCI JAKIE MAMY. W innej rodzinie romskiej nie mogliśmy sie dogadać, ze zrozumiałych powodów, trojka malutkich płaczących dzieci i ojciec, ktory nie nigdy na żadną ugodę nie pójdzie. Chodzilismy sie uczyć do pobliskiej biblioteki i juz. W 4 klasie naprawdę można juz chodzić do biblioteki. Nie należy dziecka uczyć podziałów, o których mowisz, ale nie można go tez uczyć akceptacji, ze niby warunki w domu determinują jego przyszłość (chyba zreszta tez troche o tym piszesz). Po prostu powinny byc temu dziecku podsunięte rozwiązania, ale sam fakt uświadamiania go, ze warunki pracy sa ważne nie jest zły. Pewnie się zgodzisz. Ja chodziłam do biblioteki od 14ego roku życia, bo u mnie w domu absolutnie warunków do nauki nie było, a do tego miałam wrażenie, ze matura jest dla tych wybranych z tymi idealnymi warunkami. Ale broszura jakaś wydawana przez centralna komisje egzaminacyjna uświadomiła mnie, że nie tyle kapitał społeczno-kulturowy ile miedzy innymi zapewnienie sobie przestrzeni i wygospodarowanie czasu i nabycie pewnych nawyków sprawią, ze matura bedzie tez dla mnie. Może tego chcieli autorzy podręcznika tylko im nie wyszło.