Uwaga! Tekst może zawierać śladowe ilości spojlerów, ale w sumie to kogo to jeszcze obchodzi?
Uprzedzam dodatkowo, że to, co teraz przeczytacie (trochę to recenzja, trochę to felieton, trochę nie wiadomo co) ma strukturę mocno poszarpaną, ale tylko dlatego, że sama narracja w filmie rwie się tak, że czasami nie wiadomo: co?, kto?, gdzie? i z kim? A jeśli jeszcze dodać do tego: dlaczego? – to już w ogóle można zwariować.
Kino, w którym oglądałem film, znajduje się we Włocławku – w mieście niegdyś wojewódzkim i jest w tymże mieście jedynym tego typu przybytkiem. Godzina 20.35 – w sali kinowej powoli gasną światła i (po soczystej dawce reklam wszelkich) zaczyna się premierowy pokaz długo wyczekiwanego filmu. Nawet nie filmu, a Filmu. Filmu przez duże „F”. Filmu, którego drugie imię: „Prawda” (przez duże „P”).
Nie będę oszukiwał: nie spodziewałem się produkcji, która zgarnie wszystkie nagrody na wszelkich możliwych festiwalach. Ale przyznam, że nie spodziewałem się też tego, że ktoś za dwadzieścia pięć złotych (piątek wieczorem) za bilet będzie przez dwie godziny obrzucał mnie fekaliami niewiadomego pochodzenia. I absolutnie nie dziwię się ludziom, którzy ze „Smoleńskiem” nie chcą być w żaden sposób kojarzeni.
W skrócie o samej akcji filmu: główną bohaterką jest zła do szpiku kości dziennikarka, której zły do szpiku kości szef telewizji TVM (muszę zadać to pytanie: serio, filmie? Serio robisz ze mnie idiotę?), która po katastrofie zaczyna się zajmować tematem. Próbuje rozmawiać z rodzinami, osobami związanymi z lotnictwem, z ekspertami. Jednak jej zły do szpiku kości szef nie jest z tej pracy zadowolony. Materiał ma nie być rzetelny, ma być krwisty, konkretny i zrzucający winę na konkretne osoby. Przez cały czas film sugeruje się nam, że szef stacji wie, jak było naprawdę, dlatego szkaluje pilotów i prezydenta. Sama dziennikarka powoli, stopniowo zrzuca klapki z oczu i możemy na własne oczy zobaczyć przemianę wewnętrzną bohaterki wprost z podręczników do teorii literatury. Jest to pokazane w sposób tak siermiężny, że brakuje tylko bijącego gdzieś z góry snopu światła i śpiewu anielskich chórów. Cezary Baryka odkrywa, że był zły i zaczyna być dobry, tadaaam! W trakcie całej akcji filmu w kilku, kompletnie od czapy, miejscach, pojawiają się retrospekcje z Lechem K. w roli głównej. Koniec.
Wiecie, jest tak, że produkuje się dużo, bardzo dużo złych filmów, filmów klasy Z. Ale wciąż są to filmy, które można obejrzeć z przyjemnością, bo są tak złe, że to ich zło sprawia człowiekowi niezrozumiałą radość obcowania z kiczem. Jestem osobą, która czasem lubi się kiczu trochę pobabrać. A „Smoleńsk” to po prostu film niestrawny. Są w nim góra trzy sceny, które sprawiają, że pomyślałem: „kurcze, może jednak było warto?”. Nie, nie było.
Skoro o scenach, to opowiem jeszcze o jednej z nich, tej dobrej, tej, która sprawiła, że nie byłem zły na siebie, że straciłem dwie godziny i ćwierć stówy. Będzie spojler, ale już było o nim głośno w internetach, więc myślę, że nie będzie zaskoczenia. Ostatnia scena wbija w wygodny kinowy fotel, serio. Oto widzimy łąkę w lesie. W centralnym jej punkcie wykopany dół, wokół dołu stoją oficerowie przedwojennego Wojska Polskiego (taki dżender, że nawet jedna kobieta!). Stoją spokojni, z marsowymi minami. Nagle – zamieszanie. Żołnierze pokazują sobie coś poza naszym polem widzenia, coś jakby za naszymi plecami. I wiecie co to? To delegacja, która leciała na obchody zbrodni katyńskiej. Podbiegają, witają się ze sobą, oficerowie salutują prezydentowi. Panuje ogólna wesołość, brakuje tylko strzelających korków szampana. Tak, dobrze Wam się wszystko układa w głowach. To duchy pomordowanych witają w swych zaświatowych szeregach innych, jak przez cały czas sugeruje film, zamordowanych na rosyjskiej ziemi. Koniec spojlera.
Muszę też napisać cos miłego, żeby nie poszło w świat, że tylko narzekam. Przyjemnym dla oka i ucha akcentem tego filmu jest zjawisko, które można zawrzeć w dwóch słowach: Lech Łotocki. Nigdy nie byłem jego miłośnikiem, nie znam wielu produkcji, które zaszczycił swoją osobą (może poza rolą technika kryminalnego w serialu „Kryminalni”), ale w „Smoleńsku” jako jedyny próbuje stworzyć postać, która nie jest wycięta z dykty, albo grubo wyciosana z brzozowego pnia. On tam po prostu gra, gra dobrze. Z kolei jedyną sceną która naprawdę zrobiła na mnie wrażenie, jest ta, w której Lech Kaczyński grany przez swego imiennika, ćwiczy w gabinecie przemówienie, jakie ma wygłosić w Katyniu. Wygłasza je do kamery, która co rusz zmienia położenie. Mówi je bezpośrednio do widza. Świetny zabieg, który sprawia, że mamy wrażenie, że Kaczyńskiemu w końcu udaje się to niewygłoszone przemówienie z zaświatów wygłosić. Tak, garść szacunku dla pana Łotockiego. Widać, że przeczytał scenariusz i ma świadomość, jaką postać ma stworzyć. Jest diamencikiem tego filmu. Jednak wciąż jest to diament nasadzony na stertę śmieci.
Jeden aktor filmu nie uratuje, choćby bardzo się starał. Cała reszta osób przewijających się przed kamerą to postaci, które są tak nijakie, że ciężko je nawet znielubić. Po prostu nie ma w nich nic ciekawego, nic wzbudzającego jakiekolwiek emocje. Warto wspomnieć choćby o Halinie Łabonarskiej, której ostatnią wartą zauważenia rolą była chyba rola nauczycielki w teatrze telewizji – w „Kluczu” Wojtka Smarzowskiego (tu korzystam z okazji i biję pokłony, bo to kreacja, która kiedyś, dawno temu, wbiła mnie w fotel). Fenomenalną postacią pojawiającą się na ekranie jest też pani, której imienia i nazwiska nikt już nie pamięta, ale wszyscy wiedzą, że jest babcią Józią na plebanii w „Plebanii”. I do końca ciężko stwierdzić, czy gra Annę Walentynowicz, czy samą siebie, bo na nasze szczęście pojawia się na ekranie na trzy sekundy.
Założeniem filmu jest przekazanie ludowi, że to nie jakaś katastrofa, tylko zamach z prawdziwego zdarzenia. Za zamachem stoją konkretne siły polityczne, a nawet konkretne osoby z życia publicznego. Donald Tusk obściskuje się z Władimirem Putinem tak często, jak gdyby byłby to film o ich ukrywanej przed światem miłości. Zamach był przygotowany przez Rosjan: to oni rozpuścili sztuczną mgłę (serio, jest taka scena), podłożyli ładunki wybuchowe w samolocie (tak, samolot spektakularnie wybucha), a później mordowali świadków (tak, dochodzi do fali samobójstw, którym towarzyszy zacięta twarz Jerzego Zelnika, czyli agenta nie wiadomo jakich służb, ale wiadomo na pewno, że wrogich Polsce i Prawdzie).
Jak powiedział Ryszard Makowski, aktualny naczelny Stańczyk Najjaśniejszej Rzeczpospolitej: „Jeśli ktoś ma pięć szarych komórek to wie, że w Smoleńsku to był zamach”. Ja dodam od siebie, że wystarczy już mieć kilka więcej, by wiedzieć, że osoby, które mają pięć, nie powinny zabierać się za poważne tematy, tylko yaycować i robić z siebie pajaca w TVP Warszawa. Mniejsza szkodliwość społeczna czynu.
W dniu katastrofy w kwietniu 2010 roku usłyszałem w radiu coś, co zapadło mi w pamięć i nie może z niej uciec do tej pory. Jedna z pań zapytanych przez dziennikarkę, co sądzi o tej sytuacji, odpowiada, że to klasyczny śmiech Stalina zza grobu. Coś w tym jest: oglądając „Smoleńsk”, Józef Wissarionowicz skręcałby się ze śmiechu. Tak jak pozostałe 35 osób wypełniające w 10 procentach salę kinową włocławskiego multipleksu.
Podsumowując: zaklinam Was! Na boga, nie idźcie na to do kina!
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Ed Wood oglądał „Smoleńsk” z zaświatów i pękał z zazdrości.
Ta kobieta wsród duchów katyńskich nie powinna dziwić. Janina Lewandowska – lotniczka.