Jeśli siedzisz teraz z minką zbitego azorka, wpatrując się melancholijnie w fajczącą w popielniczce ulotkę wyborczą z hasłem „Nic o was bez was!”, zanim napiszesz na Fejsbuniu, że wszystko to chuj warte, lewica powinna się samorozwiązać, faszyści są już prawie u władzy, a kraj ten jest skończony, pomyśl drogi lewaku, że nie jesteś jedynym wkurwionym i rozczarowanym wyborcą w tym państewku. Sytuacja, która właśnie się wydarzyła nie powinna być dla ciebie zaskoczeniem, a co więcej – nie jest też niczym szczególnie strasznym.
Wynik Roberta Biedronia jest oczywiście beznadziejny. Sam kandydat jest człowiekiem, któremu nie zaufałby własny pies, tak więc trudno się dziwić, że nie zrobili tego wyborcy. Kampania, początkowo rachityczna, na końcowym etapie zrobiła się całkiem niezła. Ale nawet gdyby Biedroń był tym fajnopolackim Biedroniem sprzed półtora roku, a nie zmęczonym politycznym trupem ze zszarganą reputacją, nawet gdyby jego kampania, pod dowództwem Dziemianowicz-Bąk, przy stałym wsparciu Zandberga i estetycznym nadzorem Kiciputka, przepełniona byłaby prospołecznymi akcentami, przybijaniem piąteczek z górnikami i przemowami w stylu Luthera Kinga, Biedroń i tak by te wybory przerżnął z kretesem.
28 czerwca porażki, mniej lub bardziej dotkliwe, ponieśli wszyscy kandydaci poza dwójką reprezentantów hegemonicznych partii. Czy ktoś jeszcze pamięta, że jeszcze kilka miesięcy temu Władysław Kosiniak-Kamysz, nazwany przez żonę „tygrysem” szykował się do skoku na drugą turę, gdzie, jak wskazywały sondaże, miał rozszarpać Andrzeja Dudę? Wyborcy PSL widzieli w nim lidera, pierwszego od czasów Pawlaka polityka ludowców, który będzie sprawował najwyższe urzędy w państwie. I co zrobili wyborcy PSL? Uznali, że ważniejsze od rozwoju ich partii jest dodanie otuchy facetowi z dużego miasta, który w sondażach był numerem dwa, najsilniejszym nie-Dudą. Mimo oczywistej klęski, nie sądzę by ktokolwiek z PSL domagał się dymisji Kosiniaka-Kamysza, ani histerycznie wzywał do drastycznych zmian. Oni po prostu wiedzieli, że ich kandydat nie miał szans.
Katolicki showman Hołownia, który po kompromitacji Kidawy-Błońskiej ostrzył sobie zęby na drugą turę, również już kilka tygodni temu dał sobie spokój z walką, wiedząc, ze miejsce na podium i dwucyfrowy wynik ma w kieszeni. Ten Hołownia mówi dziś, że to dopiero początek jego historii. Nie panikuje też Bosak, który mimo milionów wpompowanych w budowanie wizerunku i sprawnie przeprowadzonej kampanii opartej na nienawiści i teoriach spiskowych, zdołał jedynie powtórzyć wynik Konfederacji z wyborów parlamentarnych, a 7,4 proc. to mniej niż jego formacja otrzymuje obecnie w sondażach. Ale pewnie i on liczył się z takim rozstrzygnięciem.
Błędem jest postrzeganie pierwszej tury wyborów prezydenckich jako plebiscytu sympatii dla formacji politycznych. Tu zadziałały zupełnie inne emocje, niestety – po raz kolejny te same, Głównym determinantem postaw przy urnach był wybór pomiędzy poparciem dla faworyta obozu władzy a jego głównym konkurentem. Trzaskowski wszedł do gry w idealnym momencie – kiedy społeczeństwo dochodziło do siebie po pandemii. Wykorzystał to dobrze – nie zdążył znudzić sobą elektoratu, zbłaźnić się jak Kidawa, wyborcy KO nie musieli się wstydzić swojego kandydata, odzyskali wiarę. Rafałowi Trzaskowskiemu jako jedynemu ze kandydatów udało nie tylko skonsolidować elektorat swojej partii (zrobił to też Duda) ale również przekonać do siebie wyborców innych opozycyjnych ugrupowań.
Robert Biedroń wyglądał na wieczorze wyborczym na zdruzgotanego. Niby się jak zwykle uśmiechał, ale miał łzy w oczach. No cóż, emocje rzecz ludzka, ale czy naprawdę spodziewał się innego rezultatu? Czy na więcej liczył jego sztab? Czy wystawienie Biedronia nie było przypadkiem zagraniem na alibi – rzuciliśmy do boju najbardziej rozpoznawalnego, cóż mogliśmy zrobić więcej? Myślicie, że Zandberg tak strasznie palił się do startu? Dlaczego tak długo szukano kandydata? Może nikt nie chciał być tym, który poniesie spodziewaną klęskę? Wreszcie – lewicy wyraźnie brakowało kasy na rozniecenie wyborczego ognia. Niskobudżetowe konwencje, nieszczególnie dobre filmy, nawet bilbordów brakowało.
Za szkodliwe i głupie uważam wygłaszanie apokaliptycznych sądów o śmierci lewicy w Polsce. Socjaldemokraci są w Sejmie, przynajmniej kilkoro posłów błyszczy na tle ponurego politycznego bagna. I nic nie wskazuje na to, by miało nastąpić załamanie jej notowań. Skąd więc ta erupcja autoagresji? Wyborcy lewicy, a tym bardziej jej zaangażowani sympatycy to bardzo specyficzna grupa. Tacy już są – idealistycznie uroczy, żyjący marzeniami najbardziej odległymi, ale też najbardziej krytyczni wobec swoich reprezentantów. Ich kandydat miał najlepszy program i merytoryczną kampanię. To jednak nie była potyczka, w której można było skutecznie powalczyć o realizację tych naszych marzeń. Na to jeszcze będziemy musieli poczekać. Mam pewność co do jednego – nie przybliży ich samobiczowanie i wypisywanie defetystycznych głupot na fejsbuku.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …