Zestrzeliwując rosyjski samolot, Turcja wycięła niezły numer swoim sojusznikom z NATO. Turecka pokazówka nastąpiła bowiem w momencie, gdy USA i Francja były blisko osiągnięcia porozumienia z Rosją w sprawie współdziałania w walce z islamskimi terrorystami. Mówiąc o ciosie w plecy zadanym antyterrorystycznej koalicji, Władimir Putin wyraził publicznie to, czego nie mogli otwarcie powiedzieć przywódcy państw Paktu Północnoatlantyckiego.
Świadczą o tym reakcje NATO. Nie było słów potępienia pod adresem Rosji za rzekome wtargnięcie na obszar, bądź co bądź, kraju członkowskiego sojuszu, ani gróźb wprowadzenia sankcji. Zamiast buńczucznej retoryki ograniczono się do wyrażenia solidarności z Turcją, co można potraktować jako niezbędną formułkę wobec sojusznika oraz do stwierdzenia, że Turcja ma prawo do ochrony swojej przestrzeni powietrznej, co jest tzw. oczywistą oczywistością. Pierwszą reakcją Zachodu była deklaracja o konieczności uniknięcia deeskalacji konfliktu. – Mój najważniejszy priorytet zmierza ku temu, aby nie było dalszej eskalacji – mówił Barack Obama. Dodał też, że Rosjanie i Turcy powinni ze sobą rozmawiać po to, aby „dokładnie wyjaśnić co się wydarzyło i podjąć środki w celu dalszego unikania wszelkiego rodzaju eskalacji”. NATO zapowiedziało też przeprowadzenie w tej sprawie śledztwa, co może oznaczać, że również samo ma wątpliwości co do tureckiej interpretacji całego tego zdarzenia.
Warto zauważyć, że francuski prezydent François Hollande określił je jako „pożałowania godny incydent” bez wskazywania Rosji jako państwa winnego naruszenia przestrzeni powietrznej Turcji. Po ostatnich zamachach w Paryżu Francja doszła do wniosku, że do walki z islamskim terroryzmem niezbędna jest jak najszersza koalicja również z udziałem Rosji. Zwłaszcza, że od dwóch miesięcy Moskwa jest czynnie zaangażowana militarnie w Syrii. W czwartek 26 listopada Hollande spotkał się z Putinem. Obaj przywódcy doszli do porozumienia co do wymiany informacji wywiadowczych w celu – jak się wyraził Hollande – „zwiększenia skuteczności bombardowań”. – Będziemy wymieniać się informacjami o tym, w kogo trzeba, a w kogo nie należy uderzyć – mówił Hollande podczas wspólnej konferencji z prezydentem Rosji, precyzując, że nie będą atakowane te siły, które walczą z terrorystami. Zgodnie z tym porozumieniem Rosja zwróciła się do Francji o dostarczenie map, na których uwidoczniono pozycje sił walczących z tzw. Państwem Islamskim po to, aby uniknąć ich bombardowania. Ustalono też, że celem lotniczych ataków, które obie strony postanowiły zintensyfikować, będzie nie tylko tzw. Państwo Islamskie, lecz także inne ugrupowania dżihadystów. Chodzi tu zwłaszcza o powiązane z al-Kaidą ugrupowanie an-Nusra, które do tej chwili było przez Zachód po cichu tolerowane jako jedna z czołowych sił walczących z wojskami Asada.
Istotną nowością była deklaracja Francji, iż walka z terrorystami wymaga nie tylko bombardowań z powietrza, lecz także współdziałania z siłami walczącymi na lądzie. Minister spraw zagranicznych Laurent Fabius wymienił tu Wolną Armię Syryjską, arabskie siły sunnickie, jak również wojsko syryjskie. Jest to pierwsza tego typu deklaracja ze strony świata zachodniego uznająca rządową armię za sojusznika w walce z tzw. Państwem Islamskim. Spotkała się ona już z pozytywnym odzewem ze strony władz Syrii. Minister spraw zagranicznych Ualid al-Mualem oświadczył, że Damaszek wita z zadowoleniem inicjatywę współpracy z armią syryjską, dodając: „jeśli słowa Fabiusa potraktować poważnie”. Bowiem jego zdaniem, współpraca taka wymaga „fundamentalnej zmiany w polityce Francji wobec Syrii”. Taka fundamentalna zmiana miałaby oznaczać rezygnację z postulatu odsunięcia od władzy syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada. Jest to całkowicie logiczny wniosek. Trudno bowiem współpracować z jakąkolwiek armią, jednocześnie domagając się usunięcia jej zwierzchnictwa.
Znaczenie rozmów francusko-rosyjskich wybiega poza ramy stosunków i porozumień dwustronnych. Stanowiły one kolejne potwierdzenie konieczności współpracy wszystkich sił walczących z islamskim terroryzmem. Dał temu wyraz Putin na wspólnej konferencji z prezydentem Francji potwierdzając, iż Rosja gotowa jest do współpracy ze Stanami Zjednoczonymi i ich partnerami, zaznaczając jednocześnie, że współpraca taka będzie zagrożona, gdyby nadal były zestrzeliwane rosyjskie samoloty bojowe. Jest to wyraźny sygnał skierowany nie tylko do Turcji, lecz także, a może przede wszystkim, do USA i NATO po to, aby mogły one wywrzeć na Turcję nacisk w celu zaniechania zamiarów atakowania lotnictwa Rosji, która staje się co najmniej takim samym, jeśli nie bardziej znaczącym sojusznikiem USA na froncie wojny w Syrii.
Występujący w polskiej telewizji tzw. eksperci, snuli dywagacje na temat tego, czy Rosja testuje, jak dalece może się posunąć w prowokacjach wobec Turcji, a tym samym NATO. Tak jak gdyby rosyjskie samoloty sprowadzono do Syrii nie po to, aby zwalczać z powietrza terrorystów, lecz by testować wytrzymałość NATO na jej prowokacje. Wynikałoby stąd, że rosyjskie lotnictwo posiada za dużo samolotów, skoro ryzykuje ich zestrzelenie, a także za dużo pilotów, których świadomie rzuca na pożarcie natowskim wojskom. Taka dosyć absurdalna logika mieści się jednak w powszechnych w naszym kraju kanonach antyrosyjskiej linii politycznej. Polscy „eksperci” należą niewątpliwie do nielicznych na świecie, którzy tak właśnie interpretują całe to zdarzenie.
Skoro to nie Rosja sprowokowała Turcję do zestrzelenia jej własnego samolotu, powstaje pytanie o motywy decyzji władz w Ankarze. Powodów może być kilka.
Po pierwsze, można odnieść wrażenie, że właśnie Turcja, a nie Rosja testuje reakcję NATO. Jeżeli liczyła na pogorszenie stosunków między Rosją a NATO, to wybrała w tym celu zdecydowanie zły moment. Konflikt z Rosją i odsunięcie jej od wpływania na sytuację w Syrii, nie jest w chwili obecnej na rękę Zachodowi. Po zwołanym na wniosek Turcji nadzwyczajnym posiedzeniu NATO, Ankara pod presją swoich sojuszników musiała złagodzić swoją antyrosyjską retorykę i uderzyć w bardziej pojednawcze tony. Mimo iż premier Erdoğan oświadczył, że nie zamierza przepraszać Rosji za zestrzelenie samolotu i w konsekwencji śmierć jednego z pilotów, to jednocześnie zadeklarował, że nie będzie dążył do dalszej eskalacji napięcia. Oświadczenie wydane po spotkaniu Erdoğana z Obamą stwierdza, iż obaj liderzy uznali za ważną deeskalację sytuacji i doszli do wniosku, że podobne incydenty nie powinny się w przyszłości mieć miejsca.
Po drugie, hołdując mocarstwowym ambicjom Turcji, wyznaczającym jej pełnienie roli rozgrywającego w regionie Bliskiego Wschodu, kraj ten musi od czasu do czasu okazać swoją siłę – również militarną. Tak postępują państwa, które są mocarstwami, nawet tylko we własnym mniemaniu.
Po trzecie, rządy wielu krajów niejednokrotnie wykorzystywały okazję, czy też drobny nawet pretekst do demonstracji siły. W ich mniemaniu takie działania służą umocnieniu władzy, pokazaniu, że jest ona silna i gotowa do obrony swych obywateli. Akcje takie podejmowane są z reguły wówczas, gdy władza traci na popularności w wyniku pogorszenia się sytuacji gospodarczej. Chociaż Turcja nie znajduje się jeszcze w sytuacji kryzysowej, lecz pewne negatywne symptomy są już widoczne. Dochody ludności maleją, a bezrobocie wzrasta, osiągając w lipcu br. poziom 10,5 proc. Wprawdzie stopa wzrostu gospodarczego jest dodatnia, to jednak wykazuje ona tendencję malejącą. Ubiegłoroczne tempo wyniosło 2,9 proc. – o 1,3 proc. mniej niż w roku poprzednim. A jeszcze w 2010 r. notowano wzrost na poziomie 8,9 proc.
Po czwarte, decyzja o zestrzeleniu, choć podjęta błyskawicznie, nie obciąża wyłącznie tureckich służb patrolujących obszar powietrzny kraju, lecz została wydana na podstawie odgórnych dyrektyw, nakazujących strzelanie do rosyjskich samolotów po tym, jak rosyjski dron pomyłkowo zaplątał się nad terenem Turcji. Moskwa jest przez Ankarę traktowana nie jak sojusznik w walce z terroryzmem, lecz jak rywal w rozgrywce o dominację nad Syrią. Głównym przeciwnikiem Turcji jest bowiem nie tzw. Państwo Islamskie czy inne ugrupowania terrorystyczne, lecz prezydent Asad – a tym samym wspierająca go Rosja automatycznie staje się tureckim wrogiem. Turcja ma też za złe Rosji dokonywanie nalotów na tereny opanowane przez ludność turkmeńską, etnicznie powiązaną i sympatyzującą z Turcją. Zestrzelenie rosyjskiego samolotu miało zapewne na celu odstraszenie Rosji od prowadzenie tych nalotów.
Po piąte, jak wynika z powyższego, Turcja nie jest zainteresowana zniszczeniem islamskich terrorystów. Wręcz odwrotnie, stara się udzielać im różnego rodzaju pomocy. Jak wynika z raportu opracowanego przez amerykański Uniwersytet Columbia, Turcja zaopatruje bojowników tzw. Państwa Islamskiego w sprzęt wojskowy, zapewnia im transport i wsparcie logistyczne, przekazuje dane wywiadowcze i obrazy satelitarne, szkoli ich na swoim terytorium, utrzymuje w Istambule biuro IS, za którego pośrednictwem rekrutowani są kolejni bojownicy, rannym bojownikom udziela pomocy medycznej – a ponadto kupuje od nich ropę, wspomagając ich tym samym finansowo. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na ostatnie francusko-rosyjskie uzgodnienia, gdzie mówi się o nasileniu ataków lotniczych na pojazdy transportujące ropę przez tereny kontrolowane przez tzw. Państwo Islamskie.
W takiej właśnie polityce wobec terrorystów można dopatrywać się swego rodzaju cynicznego uzasadnienia. Poprzez zyskanie ich poparcia Turcja zostaje wyłączona z mapy państw wrogich, na których terenie planowane są zamachy i przez to staje się krajem bezpiecznym. Ponadto głównym od lat wrogiem władz w Ankarze są Kurdowie, którzy z kolei stanowią jedną z najważniejszych sił walczących w Syrii ze skrajnymi islamistami a, jak wiadomo, wróg naszego wroga staje się naszym sojusznikiem. Militarne sukcesy syryjskich Kurdów w tej walce uważane są w Turcji za zagrożenie dla samej spoistości państwa tureckiego. Mówił o tym otwarcie w publicznym wystąpieniu premier Erdoğan. Kurdowie, którzy na wyzwolonych od islamistów terenach Syrii tworzą własną administrację, dokonują – jak się wyraził – grabieży północnej Syrii. Istotnie, z jego punktu widzenia może to być przykład zaraźliwy zwłaszcza, że dotyczy obszarów bezpośrednio sąsiadujących z Turcją. Jego zdaniem stwarza to dla Turcji poważne zagrożenie.
Faktyczne wspieranie islamskich terrorystów stawia władze tureckie w nieco schizofrenicznej pozycji. Jako państwo członkowskie NATO, nie może w sposób jawny i otwarty wspierać ani IS, ani innych islamskich organizacji terrorystycznych, a ujawniających te powiązania dziennikarzy wsadza do więzienia. Może natomiast kluczyć i odwlekać niektóre decyzje. Przez dłuższy czas nie wyrażała zgody na udostępnienie swoich lotnisk dla amerykańskich bombowców dokonujących nalotów na Syrię bynajmniej nie z powodów humanitarnych, lecz kierując się swoim własnym interesem. Przyłączyła się do amerykańskiej kampanii bombardowań, kiedy dostrzegła, że pod pozorem zwalczania IS może „przy okazji” atakować z powietrza również pozycje zajmowane przez siły kurdyjskie. Z kolei walczący w Syrii Kurdowie wchodzą w układy z popieranymi przez USA grupami zbrojnymi. Przed dwoma tygodniami weszli w skład Syryjskich Sił Demokratycznych – antyterrorystycznej koalicji kilku ugrupowań arabskich, turkmeńskich oraz reprezentujących asyryjskich chrześcijan, wspieranej przez NATO.
Jak widać, Turcja staje się kłopotliwym partnerem nie tylko dla Rosji, ale i dla samego NATO, którego jest członkiem. – Turcja nigdy nie była zwolennikiem napięć i kryzysów i będzie nadal jak zawsze wspierać pokój, dialog i dyplomację – mówił Erdoğan następnego dnia po zestrzeleniu samolotu, wykazując tym samym jak dalece słowa nie muszą pokrywać się z czynami.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…
Turcja wobec ISIS pełni tak dwuznaczną rolę jak Pakistan wobec afgańskiej Al-Kaidy. Tu nielegalny handel ropą, tam „niezauważanie” Ben Ladena, co nie przeszkadza(ło) jednym i drugim brać ciężkiej kasy, przede wszystkim od USA.
Turecka pokazówka przynosi finansowe korzyści. Z jednej strony osłabia zagrożenie zamachami ze strony ISIS, a z drugiej strony pozwala na czerpanie korzyści z tranzytu uciekinierów z Bliskiego Wschodu. Turcja to cenny i drogi sojusznik NATO, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Być może w niedalekiej przyszłości bezrozumne i demontujące UE jej kierownictwo z naszym Gipfelchefem, z Junkersem i Schukzem kierownictwo doprowadzi do sytuacji, w której za cenę przechowywania w Turcji 3 milionow uchodźców otworzy bezwizowo granice dla 78 milionów obywateli Turcji. I wtedy te 3 miliony spokojnie wjadą już z dobrymi i legalnymi dokumentami. Warto również popatrzeć na wieloletnia współpracę Turcji z Izraelem, które konsekwentnie dążą do osłabienia i demontażu Syrii, a pośrednio wpływają na Liban. Cui bono? A że przy okazji jakaś ropa od terrorystów jest komuś sprzedawana? Handel to handel, a Europejczykom nic do tego. Niech dalej zajmą się doskonaleniem prawa terrorystów do sprawiedliwej obrony przed jakże europejsko pracującymi trybunałami.
Prezydent Erdoğan a nie premier.
Dzikie poturczeńce