„To nie będzie długo trwało” – zapewniał amerykański prezydent Donald Trump w Fox Business, mówiąc o hipotetycznej wojnie przeciw Iranowi. Miliarder nie przewiduje lądowej inwazji, lecz tylko znaczące bombardowania, które powinny rzucić Iran na kolana. To powinno też zadowolić największych sojuszników imperium amerykańskiego w regionie – izraelski reżim apartheidu i saudyjską tyranię, ale przede wszystkim nie zaszkodzić przyszłorocznym wyborom prezydenckim, a może nawet pomóc przyszłej wygranej Trumpa.
Oczywiście nie starczyłoby palców u rąk i nóg, żeby zliczyć historyczne wojny, które miałyby być „krótkie”, a kończyły się jako wieloletnia rzeź, ale w wyborczej kalkulacji Trumpa „krótka wojna” wygląda na idealne wyjście ze sprzeczności rysującej się sytuacji. Można przyjąć, że Trump rzeczywiście nie chce wojować w Iranie, bo to się nie zgadza z jego wyborczymi obietnicami ograniczenia amerykańskiego interwencjonizmu, a poza tym z badań opinii wynika, że Amerykanie mają na razie dość zamorskich wojen. Skoro celem numer 1 Trumpa jest obecnie ponowny wybór na prezydenta, logicznie wojna jest z tego punktu widzenia niepotrzebna.
Ale są i inne argumenty: izraelskie media podkreślają na przykład, że wszyscy amerykańscy prezydenci, którzy rozkazywali napaść na jakiś kraj, byli zawsze wybierani na drugą kadencję, gdyż elektorat tradycyjnie jednoczy się wokół naczelnego dowódcy. Wojna byłaby więc rodzajem wyborczego samograja, zapewniającego przedłużenie władzy. Trump mówiąc o „krótkiej wojnie” postrzega ją jako kompromis między różnymi scenariuszami, jako działanie wypośrodkowane, dzięki któremu wilk będzie niemal syty i owca prawie cała.
Irański paradoks
Dla Amerykanów Bliski Wschód rozciąga się między dwiema teokracjami: Izraelem a Iranem. Napięcie między tym „plusem” a „minusem” determinuje politykę imperium w regionie. W 2003 r. Izrael w pełni poparł amerykańską napaść na Irak, bo to zgodne z izraelską doktryną „wiecznego osłabiania” ewentualnych przeciwników regionalnych. Ogrom nieszczęść, które przyniosła ta wojna, jak i zainstalowanie Al-Kaidy w Iraku, którą USA zawlekły z Afganistanu, przyczyniły się potem do wojny w Syrii. Ta druga wojna również spodobała się w Tel-Awiwie, gdyż syryjski sąsiad, któremu Izrael zabrał część terytorium (Wzgórza Golan) został osłabiony na lata. Wyłonił się jednak pewien problem: w wyniku tych wojen poprawiła się znacznie sytuacja geopolityczna Iranu.
Ten paradoks denerwuje polityków nie tylko w Izraelu, czy Arabii Saudyjskiej: Waszyngton robi, co może, by temu zaradzić. Amerykańska inwazja Iraku sprawiła, że sunnicka mniejszość straciła tam władzę na rzecz szyitów, dla których Iran jest naturalnym partnerem i przyjacielem. Iranowi udało się więc zmienić największego regionalnego wroga w przyjazne państwo, które choć pozostaje pod amerykańskim butem (bazy wojskowe tam pozostały), skorzystało z irańskiej pomocy, by walczyć przeciw sunnitom z Państwa Islamskiego (PI), popieranego początkowo przez Amerykanów, Izrael i Saudów jako siła antyirańska i antysyryjska. W końcu Amerykanie musieli pomóc Iranowi i Irakowi likwidować PI w Iraku, bo organizacja wyrwała się spod kontroli.
Kiedy w marcu irański prezydent Hasan Rouhani odbywał swą pierwszą oficjalną wizytę w Bagdadzie, jego iracki odpowiednik Barham Salih mówił, że Irak „ma szczęście”, że ma tak dobrego sąsiada. To otwiera drogę do Morza Śródziemnego irańskiej ropie i gazowi, bo Syria też jest wdzięczna Irańczykom za pomoc walce z dżihadystami, a w Libanie, gdzie szyicki Hezbollah współpracuje z Irańczykami od dawna, w ogóle nie ma problemu. Oczywiście Iran na razie nie może z tego korzystać, bo infrastruktura w Syrii i Iraku jest zbyt zniszczona przez wojny, a imperium amerykańskie zakazało całemu światu handlować z Iranem, ale te przyjaźnie mogą kiedyś zaowocować. Groźba ze strony Arabii Saudyjskiej znacznie osłabła, bo Saudowie uparli się zgnieść Jemen, który nie ma zamiaru się poddawać, mimo swej tragicznej sytuacji. Krótko mówiąc, Iran ma mniej wrogów i więcej przyjaciół niż kiedyś, a do gróźb ze strony Izraela i USA wszyscy są przyzwyczajeni od lat.
Bomba atomowa
Trump zdradził swe anty-interwencjonistyczne obietnice mianując u swego boku Johna Boltona i Mike’a Pompeo, prących do wojny z Iranem od samego początku. Cóż, te nominacje były najdosłowniej wyborcze, bo zdecydowane pod silnym naciskiem innego miliardera – Sheldona Adelsona, którego nazywa się w Ameryce „twórcą prezydentów”, ze względu na jego niezwykle silną pozycję polityczną. Adelson, szara eminencja i posiadacz kasyn we wschodniej Azji oraz mediów w USA i Izraelu, oddany izraelskiej skrajnej prawicy nacjonalistycznej, zainwestował w Trumpa i dzięki swym stosunkom może mu bardzo pomóc w przyszłorocznej kampanii prezydenckiej. Kiedyś Adelson wpadł na pomysł, by zbombardować Iran bombą atomową, żeby go skutecznie nastraszyć. W wersji Boltona, postaci jak z filmu rysunkowego, to może być bombardowanie „normalne” lub za pomocą „małych” ładunków nuklearnych.
A wszystko to po to, by nie dopuścić, żeby Irańczycy mieli bombę atomową, której, jak twierdzą, nie chcą mieć. Irański program jądrowy miał mieć przeznaczenie cywilne, energetyczne, ale Izrael jest przekonany, że Iran chce zrobić to samo co on, tj. po cichu zaopatrzyć się w broń jądrową. Zabezpieczał przed tym międzynarodowy układ z 2015 r., którego Iran ściśle przestrzegał: rezygnacja z programu atomowego miała mu przynieść zniesienie sankcji. Zwyciężyła jednak koncepcja trójki Adelson-Bolton-Netanjahu: przecież zniesienie sankcji nie zgadza się z doktryną osłabiania. Trump, wpatrzony w swój twardy elektorat chrześcijańskich syjonistów, podarował Izraelowi mnóstwo prezentów politycznych, w tym ubiegłoroczne zerwanie układu z Iranem, by znowu nałożyć sankcje. Wąsaty Bolton przekonywał od lat, podobnie jak Netanjahu, że jedynym sposobem na Iran jest zmiana tam rządu na podległy imperium. Temu mają służyć sankcje i bombardowania. Jest jednak pewien problem.
Pierdzący lew
Ajatollah Ali Chamenei, który stoi na czele irańskiej republiki, przypomniał niedawno, co jego poprzednik Ruhollah Chomeini mówił w czasie kryzysu USA-Iran w latach 80: zachowanie imperium można porównać do lwa ze starej perskiej bajki. Kiedy ten lew staje wobec wroga, czerwieni się i puszcza bąki, by go przestraszyć. Ale w końcu macha ogonem, by szukać jakiegoś mediatora. „Dziś USA zachowują się jak ten lew. Jego czerwienienie się – krzyki i groźby – nas nie wystraszą, a ciągłe sankcje to dla nas tylko pierdzenie lwa.” Nowe, „totalne” sankcje odbiły się jednak na irańskiej gospodarce: dochód narodowy jest na minusie (4 proc.), bezrobocie sięga 11 proc., a ludzie muszą stawić czoło inflacji i brakom na rynku.
Mimo to, problemem dla imperium i Izraela pozostaje irańska doktryna obronna, zbudowana na schemacie wojny asymetrycznej (silnego ze słabszym). Powiedzmy, że Amerykanie w końcu przestaną puszczać bąki i zaatakują Persję – jak kiedyś nazywało się Iran w Europie. Jedyną szybką, pozytywną konsekwencją dla Stanów będzie znaczna podwyżka cen ropy, co uczyni amerykańską produkcję z łupków opłacalną. Ale reszta świata znajdzie się w natychmiastowym kryzysie. Należy przecież spodziewać się, że cieśnina Ormuz, droga tankowców z Zatoki Perskiej, zostanie zamknięta. Interesy amerykańskie na świecie mogą znacznie ucierpieć, a wojna obejmie cały Bliski Wschód. Izrael będzie musiał zaatakować oprócz Syrii Liban, bo Hezbollah z pewnością nie pozostanie bierny, a Palestyńczycy wejdą na drogę kolejnej Intifady.
Koniec hegemonii
Hassan Nasrallah, przywódca Hezbollahu, twierdzi wręcz, że tej wojny wyborczej nie będzie. Jego zdaniem, gdyby Iran był słaby, wojna miałaby miejsce już dawno. A słaby nie jest: mimo wiecznych sankcji, własnymi siłami ciągle przygotowywał się do obrony, a społeczeństwo irańskie nie pozwoli odebrać sobie zdobyczy rewolucji z 1979 r. – niezależności od Ameryki, która doiła kraj na wszystkie sposoby. Po drugie, władze amerykańskie dobrze wiedzą, że wojna nie zatrzyma się w granicach Iranu, co grozi utratą imperialnej hegemonii w regionie, a nawet „końcem Izraela i Saudów”. Po trzecie, ewentualne zwycięstwo Ameryki nad Iranem pozbawi ją możliwości dojenia arabskich dyktatur z Zatoki, które dziś nieustannie kupują amerykańską broń wobec „zagrożenia irańskiego”. Iran co prawda od setek lat na nikogo nie napadł, ale jako straszak jest zbyt opłacalny, by się go pozbawiać.
Iran, po wniesieniu do ONZ skargi na USA w związku z naruszeniem jego granic przez drona, który został czujnie zestrzelony 20 czerwca, wezwał na dywanik przedstawiciela Zjednoczonych Emiratów Arabskich (ZEA), skąd ten dron wystartował. Wiadomość była prosta: każdy kraj, który pozwala imperium atakować Iran ze swego terytorium, sam zostanie zaatakowany. W Kuwejcie, gdzie jest najwięcej uzbrojonych Amerykanów, niektórzy mieszkańcy już pakują manatki. A dotyczy to właściwie wszystkich wasali amerykańskich z Zatoki, bo bazy wojskowe USA są w każdym. Takie ZEA mogą wydawać miliardy na najemników z Kolumbii i krajów afrykańskich do niszczenia ubogiego Jemenu, ale czy Kolumbijczycy zechcą walczyć przeciw Iranowi, który dysponuje lotnictwem i ma dobrze wyposażoną armię?
Koniec układu
Kraje Unii Europejskiej próbują jeszcze przekonywać Iran, że warto, by przestrzegał obalonego przez Waszyngton układu atomowego, jednak straciły resztki autorytetu podporządkowując się jednostronnym sankcjom amerykańskim. Wbrew ich obietnicom, Iran został pozbawiony możliwości normalnego rozwoju i wymiany ze światem, co było jego celem, kiedy podpisywał ugodę. Za kilka dni, by dowieść, że nie boi się osi Waszyngton-Tel-Awiw-Rijad, podejmie prace nad wznowieniem swego programu atomowego. Amerykanie będą mieli pretekst do ataku, tym bardziej, że Izrael zapewnia, że poradzi sobie z Libanem i Syrią.
Teraz wszystko zależy od kalkulacji wyborczych Trumpa, którego prezydent Rohani nazwał „opóźnionym umysłowo”. Trump jest jednak prawdopodobnie na tyle trzeźwy, że w „krótką wojnę” jako „złoty środek” wyborczy sam nie wierzy. Zdaje się ciągle preferować terror ekonomiczny. Jest rozczarowany obietnicami Boltona i Pompeo na temat szybkiego przejęcia władzy w Wenezueli, wie, że ich plany póki co spalają się na panewce. Jest jak lew w klatce, na razie bombarduje Iran jedynie tweetami, choć właśnie wysłał „niewidzialne” samoloty F-22 Raptor do bazy w Katarze. Ta gestykulacja nie zapowiada niestety nic dobrego. Najbliższa przyszłość pokaże, kto właściwie rządzi w Waszyngtonie, ale ta wiedza nie uchroni świata przed wielkim nieszczęściem, jakim byłby ten konflikt.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Słyszałem ostatnio, że Iran i Indie we wzajemnych rozliczeniach handlowych wyrzucili dolara i przeszli na własne waluty. Szczególnie w handlu ropą. I to jest ciche sedno sprawy.