Kto wierzy Sylwestrowi Latkowskiemu, ten sam sobie szkodzi.
Trudno w dzisiejszych czasach o zachowanie w Polsce powagi, ale wydawałoby się, że od instytucji sejmowej komisji śledczej można tego, mimo wszystko, wymagać. Niestety, niebywała skłonność PiS-u do upupiania własnych, niekiedy pożytecznych, działań jest silniejsza niż elementarny zdrowy rozsądek.
Coś nieprawdopodobnie infantylnego i głupkowatego wydarzyło się w ubiegłym tygodniu w sprawie Amber Gold, a dokładnie w obszarze działań komisji śledczej dowodzonej przez mecenas Wasserman. Posłanki i posłowie dali się uwieść kiepskiemu występowi niejakiego Sylwestra Latkowskiego i jego redakcyjnego kolegi z pisma „Wprost”, które wypada nienawidzić – dlaczego, wie każdy przyzwoity człowiek. Niestety, sentymenty, które swoim performance’em wzbudził Latkowski mają wszelkie szanse całkowicie zniweczyć pracę komisji i odebrać sens jej istnienia.
Główny wniosek, jaki nasuwał się po pierwszych pięciu minutach tego „przesłuchania”, to wątpliwość czy Latkowski w ogóle może być dziennikarzem. Jego elokwencja, zdolność myślenia, jaką zaprezentował, logika wywodów i lichość dykteryjek połączone z przaśnym emploi nasuwały jednoznaczne skojarzenia z Lechem Wałęsą. Tak było. Większość „zeznań” redaktora „Wprost”, to nieskładna gadanina, której prawdziwości zupełnie nie sposób potwierdzić, bo, rozumiecie Państwo, „tajemnica dziennikarska”.
Dzięki temu prostemu zabiegowi świadek Latkowski, który sam napraszał się komisji, mógł powiedzieć, co chce. Pytanie zatem, co chciał powiedzieć i dlaczego. Oczywiście, nie sposób wskazać konkretnej odpowiedzi, ale skoro jesteśmy skazani na domysły – spróbujmy.
Sylwester Latkowski należy do sortu dziennikarzy, których osobiście darzę szczególną odrazą – tj. dziennikarzy śledczych. Jest to kategoria wyjątkowo szkodliwa, podobnie jak choćby instytucja świadka koronnego. Ten ostatni przechodzi policyjno-prokuratorski odpust i współpracując z organami ścigania albo urządza spektakl zemsty na dawnych kolegach, albo pomaga ustawiać śledztwa w wygodny dla władzy sposób. Dziennikarz śledczy zaś rozpoczyna swoje „śledztwo” od otwarcia skrzynki pocztowej, z której wypada pendrive albo tajemniczej proweniencji paczka z dokumentami. W ten sposób własnie dziennikarze śledczy „docierają do materiałów”, albo „pozyskują informacje z anonimowego źródła”.
Nie wykluczam, że Latkowski do czegoś więc „dotarł” lub coś „pozyskał”, ale nie są to wiadomości pozwalające ustalić, o co tak naprawdę chodziło w całym przedsięwzięciu pt. Amber Gold. Z jego narracji wynika, iż wszystko jest zasługą jakiegoś „układu trójmiejskiego”, ale tak dziwacznie zarysowanego, że gdy Grzegorz Braun mówi o „układzie wrocławskim”, to wzbudza więcej zaufania i sympatii.
Ponoć w Gdańsku, Gdyni i Sopocie wszyscy się znają i dlatego ręka rękę myje. On tego nie wiedział do lata 2012 roku, ale teraz już wie. Wie, bo zna kilku policjantów, kilku agentów ABW, także byłych. Oni mu mówili, bo są tak moralni, że nie byli w stanie wytrzymać wszechogarniającej degrengolady na Pomorzu. Jak wiadomo, moralność, prawdomówność i przyzwoitość to najważniejsze właściwości gliniarza czy konfidenta i – doprawdy! – dobrze, że jest taki Latkowski, któremu mogą wypłakać się w rękaw, bo inaczej to już tylko Xanax i Haloperidol zostają dobrym ludziom z odznakami.
Jest to bzdura nadoczywista i tylko przedszkolak może dać się na to nabrać. Jednak okazuje się, że poszukiwaczom złotej prawdy wystarczyło tylko nieco posłodzić, chłostając Donalda Tuska i spirala dalej nawija się sama. Latkowski nie powiedział niczego ważnego czy choćby interesującego, ale skrytykował kilka razy byłego premiera. Wystarczyło. Całe jego cielęce wystąpienie zamknąć można w jednym z wypowiedzianych przez niego zdań: „F16 powinny bombardować układy trójmiejskie”. Nawet śmiem sądzić, że jest trochę zażenowany tym idiotycznym one-man-show, które urządził. Niemniej, dlaczego to zrobił – jako się rzekło – możemy się jedynie domyślać.
Zważywszy, że wcześniej komisja przesłuchiwała drugi raz Marcina P. i że główny oskarżony w całej sprawie był uprzejmy przyznać (wcześniej kategorycznie się upierał, że to nieprawda), że jednak rozciągał się na nim parasol ochronny, być może naczelny „Wprostak” poszedł tam po to, żeby zawczasu dokonać prewencyjnej kontrrewolucji i nakazać szukać rzeczonego parasola tylko w Gdańsku, a nie w Warszawie. Nie wiem, to tylko domysły – nie mam żadnych dowodów na poparcie tej tezy. Jeśli ktoś ma lepsze wyjaśnienie – zapraszam do korespondencji.
Niemniej, jeżeli komisja potraktuje zeznania Latkowskiego poważnie i zacznie kierować się jego paranoiczną narracją, to, generalnie biorąc, może zacząć się zwijać. Na marginesie, przypominam, że ten człowiek ma przeszłość gangsterską – o tym jak ukrywał się w Rosji i jak siedział za zwyczajne kryminalne przestępstwa można poczytać nawet na Wikipedii. Ani Pięta, ani Suski, ani żaden inny wielki mózg tej komisji, którzy pytali przypadkowych urzędników, czy byli członkami PZPR wcześniej, jakoś tego „rosyjskiego epizodu” nie wypomnieli Latkowskiemu. I nie zapytali, bo o to nikt w ogóle nie pyta, jak się zostaje dziennikarzem i jak robi się karierę tak szybko w tym zawodzie po wyjściu z pierdla, nie mając wcześniej pióra w ręku. I nie umiejąc mówić po polsku.
Para-demokracja
Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…