AKT I
6 grudnia, na mikołajki, mieszkańcy Wenezueli dostali prezent w postaci wyborów parlamentarnych. I choć wybór mieli, to jakby go nie było. Wszystkie partie składające się na największy wenezuelski ruch opozycyjny, Koalicję na rzecz Jedności Demokratycznej, uznały, że nie wezmą w nich udziału. Wokół demokratyczności procesu wyłonienia nowych członków parlamentu wybuchło więc wielkie zamieszanie. Do akcji wkroczyła „demokracja” amerykańska, na szczęście nie poprzez interwencję militarną. Poprzestano na słowach: międzynarodowe ciało o nazwie The Lima Group o dość jednoznacznym profilu politycznym wydało oświadczenie głoszące, iż wybory w Wenezueli nie zostaną przeprowadzone drogą demokratyczną.
To zawirowanie wokół opozycji Nicolas Maduro mógł świetnie wykorzystać. Jego administracja jednak tego nie zrobiła, mało tego, skłóciła wewnętrzne frakcje w wielkiej koalicji utworzonej na wybory. Od Maduro odwrócili się komuniści z marksistowsko-leninistowskiej partii PCV. W odpowiedzi doczekali się wizyt wenezuelskich służb specjalnych w domach oraz siedzibach partii. Maduro ruszył na wojnę nie tylko z amerykańskim pachołkiem Guaido i jego podobnymi, ale także z marksistowską lewicą, która zaczęła w końcu zauważać, że kraj idzie w złym kierunku.
AKT II
W Wenezueli rzetelnych sondaży nie ma i nigdy nie było. Ale nawet bez tego wszyscy wiedzieli przed 6 grudnia, że partia Maduro wygra. Tak się stało, jednak dla wszystkich, którzy mają serce po lewej stronie powinno być to zwycięstwo pyrrusowe. Wyborom towarzyszyła bowiem atmosfera przygnębienia, strachu, niemal paniki. Już pal sześć tę proamerykańską opozycję, która nawet jakby w wyborach wystartowała, to dostałaby lanie. Maduro zagonił się w ślepą uliczkę inaczej.
Owszem, PSUV zdobyła 253 z 277 możliwych mandatów. Komuniści, którzy wyłamali się z koalicji, wywalczyli zaledwie jeden. Voluntad Popular, czyli partia, z której pochodzi samozwaniec Juan Guaido, nie wprowadziła do parlamentu żadnego przedstawiciela. Ale wybory, które miały być okazją do demokratycznego pokazania przeciwnikom Maduro, że PSUV ma realne poparcie wśród ludności, okazały się wizerunkową klęską. Frekwencja wyniosła zaledwie 30.5 proc., o prawie 44 punkty procentowe mniej niż pięć lat temu.
AKT III
Maduro ma od 6 grudnia w Wenezueli władzę absolutną. W pełni kontroluje parlament, władzę wykonawczą oraz sądy. Trójpodział i wzajemna równowaga władz nie istnieją i nie jest to dobra wiadomość.
Nie uważam, aby przejęcie przez Guaido władzy na początku zeszłego roku spowodowało, że Wenezuela stałaby się lepszym państwem do życia. Wręcz przeciwnie. Rządzący zainstalowani w danym kraju przez amerykańskich agentów CIA nigdy nie wypełniają woli ludu. Maduro miał jednak szansę na przywrócenie w swoim kraju tego dobrobytu, jaki budował Hugo Chavez. Miał dwie opcje – pójść w lewo, przyjąć część postulatów socjalistycznych i komunistycznych w zamian za utratę kontroli nad niektórymi sektorami albo zatrzymać ją dla siebie, jednocześnie eliminując najbliższych sobie partnerów do rozmowy. Wybrał, jak już wiadomo, opcję drugą. I jestem przekonany, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, jak zła była to decyzja.
I nie, nie jest tak, że wszystkie błędy Maduro to efekt amerykańskich sankcji. One są uciążliwe, oczywiście, ale można pomimo tego rządzić dobrze i mieć osiągnięcia na polu społecznym. Wystarczy porównać Wenezuelę i Kubę.
Epilog
Gdy tylko Chaveza zastąpił Maduro było wiadomo, że nie jest to ta sama jakość. To trochę jakby po maratonie filmów Andrzeja Wajdy obejrzeć Lejdis Saramonowicza. Nicolas Maduro nie poradził sobie z żadnym z kłopotów, w jakie powoli wpadało wenezuelskie społeczeństwo. Nie zrobił nic, by uratować gospodarkę przed wejściem w kolejną spiralę hiperinflacji. Nie zrobił nic, by budować prawdziwą demokrację oddolną, dać ludziom nie tylko prawo wrzucania kartek do urny, ale też kontrolę nad zakładami pracy i środkami produkcji, czyli realizować myśl socjalistyczną, do której rzekomo jest mu blisko.Maduro nie zrobił też tak naprawdę nic, by pokonać wenezuelską opozycję. Nie wystrzegł się także swoich autorytarnych tendencji, przez które trudno mu będzie znaleźć partnerów politycznych w regionie. Prezydent Meksyku, choć pochodzi z lewicowego ugrupowania, wciąż należy do wspomnianej Lima Group. Nowo wybrany prezydent Boliwii, Luis Arce, idzie drogą Evo Moralesa, nie będzie mógł się zbytnio afiszować z poparciem dla autorytarnej władzy w Wenezueli. Lewica chilijska, która zapewne wygra za rok wybory? Śmiem wątpić. Kuba? Też zmaga się z sankcjami. Naturalnym sojusznikiem zdają się być Chiny i Rosja, ale przecież wiemy dobrze: żadnemu z tych państw nie opłaca się angażować pełną parą w konflikt z USA o Wenezuelę.
Wenezueli nieustannie grozi pucz. I choć na przestrzeni ostatnich lat było ich już kilka, a każdy został odparty, to jednak którejś próby Maduro już nie wytrzyma. Bo ma władzę, ma przychylnych mu oficerów, ale nie ma powszechnego wsparcia społeczeństwa, które czuje się coraz bardziej zawiedzione i coraz bardziej ma dość kryzysu.
Niech w 2021 r. najnowsza wenezuelska historia będzie dla lewicowców inspiracją… ale przede wszystkim ostrzeżeniem.
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…
„Wenezueli nieustannie grozi pucz.”
„Trójpodział i wzajemna równowaga władz nie istnieją i nie jest to dobra wiadomość.”
Autor przeczy samemu sobie. Żaden pucz by nie groził, gdyby Wenezuela ostatecznie wyleczyła się z choroby liberalizmu i chociażby lajtowym wzorem Kuby obrała kurs na państwo jednopartyjne.