Fotografia J. Samolińskiej

Pijany mężczyzna w Wolbromiu w Małopolsce oblał swoją żonę benzyną i podpalił. Kobieta żyje, ale jest w ciężkim stanie, ogniem zajęła się także jej czteroletnia córka. Z jakiegoś powodu sprawa wzbudziła znacznie mniejsze zainteresowanie niż choćby obandażowana ręka posła Szumedły, zranionego podczas ataku nacjonalistów na KOD w czasie pogrzebu Inki.

Nie chciałabym być źle zrozumiana – sprawę napaści na działaczy Komitetu uważam za obrzydliwą, reakcję czy też raczej brak reakcji policji za oburzający, a wzrost znaczenia środowisk skrajnej prawicy, która już nie boi się fizycznie atakować przeciwników politycznych w świetle kamer i na oczach funkcjonariuszy, za przerażającą. Ale też urodziłam się kobietą i podpalacz z Wolbromia przeraża mnie w tym samym, a może nawet większym stopniu. Mam wrażenie, że zbrodnie popełniane w rodzinie, których ofiarami niemal zawsze są kobiety, są traktowane jak nieodłączna część rzeczywistości, banał, rzecz, która dzieje się od zawsze i zawsze dziać się będzie, a zainteresowanie czy oburzenie wzbudzić może jedynie w sytuacji takiej jak ta, w której oprawca użył nietypowego narzędzia – zamiast noża czy gołych pięści wziął benzynę i zapałki.

A może jest tak, że nie potrzebujemy czytać o przemocy domowej w gazetach, bo doskonale wiemy, jak wygląda? Przecież wszyscy znamy domy, w których dźwięk domofonu sprawia, że sztywnieją karki, cichnie śmiech i trzeba już wychodzić, bo on nie lubi gości. „Przewróciłam się”, „Miałam ciężką noc”, „Nigdzie nie dzwoniłam, to nic nie pomoże” – słyszałyśmy to przecież. Czasem od babć, ciotek, matek, sióstr, czasem od przyjaciółek, sąsiadek, koleżanek z pracy, czasem same wiemy, jak to jest. W Polsce żyją dziesiątki tysięcy kobiet, które boją się dźwięku otwieranych drzwi albo otwieranej butelki z piwem, które z kroków na korytarzu próbują usłyszeć – pił czy nie pił, miał dobry czy zły dzień? 150 z nich w ciągu najbliższego roku zostanie pobitych na śmierć, uduszonych, zadźganych albo zatłuczonych młotkiem. O większości z nich nie przeczytamy w prasie.

Przemoc domową traktujemy jako sprawę prywatną, osobistą, wręcz intymną – i właśnie dlatego pozwalamy jej trwać. Za odpowiedzialnych uważamy wyłącznie sprawców – nie funkcjonariusza, który nie przyjmie zgłoszenia; sędziego, który uzna 29 ciosów nożem, zadanych przez mieszkańca Białegostoku byłej żonie, za „obrażenia lekkie” i skazuje go na wyrok w zawieszeniu, co zresztą jest najczęstszą karą za znęcanie się nad rodziną. A już nikomu nie przyjdzie do głowy oskarżać tych, którzy odpowiedzialni są za to, ze wydatki na przeciwdziałanie przemocy wobec kobiet pokrywają 5 proc. potrzeb; że zaledwie jedna na 50 kobiet, wobec których stosuje się procedurę Niebieskiej Karty, przestanie być katowana – o nieskuteczności Karty mówi się i pisze od lat, niestety słowa trafiają w próżnię. Teoretycznie w państwie działa cały aparat, którego celem jest zapewnianie wszystkim bezpieczeństwa osobistego, które jednak nieodmiennie nie dotyczy sytuacji, w której jest to bezpieczeństwo kobiety, naruszane przez osobę z rodziny. Jeśli jakąś grupę się z działania tego aparatu wyklucza to jest to decyzja polityczna, a nie obyczajowy dramat i czas zacząć kogoś z tej decyzji rozliczać.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Bandytyzm ma poparcie sfer rządzących. Teraz tylko czekać, aż lokalny hitlrek wyrośnie na Hitlera.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Syria, jaką znaliśmy, odchodzi

Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …