„Niektóre kobiety nie zasługują na gwałt”, „Dla czarnuchów niewolnictwo to za dużo”, „Pedalstwo to produkt narkotyków” i przede wszystkim „Bóg ponad wszystko”: te kilka co łagodniejszych deklaracji b. kapitana Jaira Bolsonaro, który za trzy dni może wygrać pierwszą turę wyborów prezydenckich w Brazylii i w efekcie zostać prezydentem tego wielkiego kraju, nie mają znaczenia dla oligarchii i neoliberałów. Zarówno on, jak i jego główny doradca ekonomiczny „Chicago boy” – ultraliberał Paulo Guedes – są popierani przez Stany Zjednoczone i lokalną oligarchię.
We wrześniu, wraz ze wzrostem sondażowych intencji wyborczych na Bolsonaro, regularnie rosły indeksy brazylijskiej giełdy: poszła w górę o 13 proc. Tylko przedwczoraj, gdy sondaże wskazały na jego prowadzenie (już 32 proc. intencji wyborczych), giełda skoczyła o cztery proc., wczoraj o kolejne trzy… Cóż, jego programowi „zrobienia porządku” towarzyszą zapowiedzi pełnej deregulacji bankowej, prywatyzacji dochodowych przedsiębiorstw państwowych i ograniczenia praw pracowniczych. Rynki finansowe są w euforii.
Bolsonaro i jego kandydat na wiceprezydenta generał Hamilton Murao to gorliwi zwolennicy dawnej skrajnie prawicowej dyktatury, z której kraj wyzwolił się dopiero w 1985 r. Nowy rząd ma się składać w połowie z wojskowych. Problem przemocy w Brazylii ma być załatwiony poprzez liberalizację dostępu do broni („przestępców należy zabijać”). Bolsonaro popierają różne Kościoły, bo „nie będzie nawet mowy o aborcji”. Jego niebywała mizoginia spowodowała, że manifestowały przeciw niemu setki tysięcy kobiet, a jednak sondaże i indeksy giełdowe rosną. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że rządząca prawica wyeliminowała z prezydenckiej konkurencji lewicowego kandydata, na którego w pierwszej turze chciało głosować 40 proc. wyborców. Kiedy Luiz Inácio Lula da Silva z Partii Pracujących (PT) jeszcze się liczył, Bolsonaro zbierał ledwo 20 proc. w sondażach. Po skandalicznym procesie Luli i skazaniu go na długoletnie więzienie PT wybrała we wrześniu na swego zastępczego kandydata mało znanego Fernando Haddada, który dziś ma 21 proc. i jego szanse na wybór są niewielkie.
„Ludzie chcą kogoś nowego” – tłumaczą socjologowie powodzenie Bolsonaro. I to hasełko robi wielką karierę w oligarchicznych mediach, choć ten kandydat reprezentuje wszystko, co najgorsze w starej, prawicowej polityce. Popierają go wielcy latyfundyści, przemysłowcy, armia i nawet wielu młodych (głównie białych), niepamiętających lat dyktatury. Ba, również prawie jedna czwarta kobiet. No i przede wszystkim rynki finansowe, które nie żałują grosza na reklamę „Mito” (Legendy), jak go nazywają.
Demokratyczne wolności demokratycznie pójdą w odstawkę i znów wygrają pieniężne interesy nielicznych, jeśli plan wypali. Problem w tym, że przyszły faszystowski „porządek” może być tylko wyborczą legendą: lewica nie zamierza się poddawać.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …