Drodzy Rodacy, byliście dzielni. Przetrwaliście potop szwedzki, 123 lata zaborów, dwie wojny światowe i pierwszą niedzielę wolną od handlu. Może nawet wciąż żyją wśród was ci, którzy pamiętają czasy reżimu czarnej wołgi. Wtedy również przy wejściach do sklepów wisiały tabliczki z mrożącym krew w żyłach napisem: „Niedziela: NIECZYNNE”. Ale wiecie, jak to mawiał premier Morawiecki – „wtedy w ogóle nie było Polski”. Więc jak się jest na wojnie, to się nie liczy. Wtedy człowiek włącza siłę przetrwania. Teraz – o, teraz to zupełnie co innego. Ale też daliście radę, choć zabrakło świeżo wypiekanych kajzerek, syn domagał się loda, wiele par stanęło przed widmem rozwodu, bo nie były przyzwyczajone do siedzenia razem przez 24 godziny. Byliście jednak niewzruszeni, stojąc na gruzach cywilizacji i podgryzając zapleśniały chleb z soboty. Rannych, kobiety i dzieci wysłaliście w szalupach na stacje benzynowe i do osiedlowych lazaretów. Ale straty nie były duże. Wasz hart ducha zwyciężył i dzielnie zmierza ku poniedziałkowi.
Ducha mobilizacji czułam w powietrzu już w sobotę koło 22.00. Poszliśmy z moim partnerem do jednego ze sklepików franczyzowych z zielonym logo. Ze wstydem patrzyliśmy na dno naszego koszyka, w którym widniały trzy produkty na krzyż. Dotarło do nas, że możemy nie przeżyć okupacji, w przeciwieństwie do 7 osób stojących w kolejce przed nami, kupujących (nie żartuję) paczki mąki, cukru, trzy rodzaje wędlin krojonych, pęta kiełbasy śląskiej, opakowanie burgerów, kosze pieczywa, naręcza ziemniaków, whisky 0.7, czteropak Coca-Coli i owoce – które w PRL były reglamentowane.
Tylko cudem uniknęliśmy zagłady. Tego dnia w każdej chwili mogła pojawić się myśl o tym, że muszę, po prostu muszę upiec niedzielne ciasto drożdżowe, ale nie mam drożdży. W każdej chwili mojemu lubemu mogło zachcieć się zupy grzybowej Hortexu. Żyjemy. Nie chciałabym zgrywać bohaterki, jednak muszę wyznać z dumą, że ani przez chwilę nie zaświtało mi w głowie drożdżowe ciasto. Ciekawi mnie za to, ile osób z wczorajszej kolejki w osiedlowym markecie wyrzuci jedzenie, którego nie zdąży zjeść.
Ciekawostka – wiecie, ile Polacy marnują jedzenia? Powiem Wam: według raportów Federacji Banków Żywności i Greenpeace za 2017 – wyrzucamy rocznie 9 mln ton, głównie pieczywa. Podstawowy powód? Kupujemy więcej niż potrzebujemy. Wszystkiego.
Żeby nie było – nie uważam obecnej ustawy o ograniczeniu handlu w niedzielę za cud świata. Nie do końca kupuję opozycję „spacer na łonie natury vs. zagrażający mu otwarty sklep spożywczy”. Nie podoba mi się rzeczywista motywacja ustawodawców (podlizywanie się episkopatowi). Rozumiem racje podnoszone przez „S”, choć w kwestiach polepszenia warunków pracownikom handlu przychylałabym się do rozwiązań proponowanych przez OPZZ. Nie ma to jednak dla wymowy tekstu żadnego znaczenia. Ustawa jak na razie weszła w życie, sklepy zamknięto. Robienie wokół tego faktu ogólnonarodowej paniki jest przeciwskuteczne i skutkuje potem scenkami rodem z Barei. Dyskutować o szukaniu lepszych rozwiązań niż zaproponowane można i trzeba, ale bez przesady, wszyscy wytrzymamy jeden dzień bez otwartego płaza pod blokiem. Pozostaje nadzieja, że dzisiejszy „big deal” przerodzi się z czasem w rutynę. W najgorszym razie przyjdzie nam pożyczyć szklankę cukru od sąsiadki.
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…
Przez większość PRL wszystkie niedziele były „niehandlowe” W soboty pracowało się krócej. Nie przeszkadzało mi to. Wszystko jest kwestią przyzwyczajenia.
„Wolę kupę w Wolskim polu niż fiołki w Neapolu”. W PRL-u graliśmy drugie skrzypce, byliśmy 12 gospodarką świata, nie podskoczył nam żaden Icek czy Salci. Obecnie jesteśmy w głębokiej d….ziurze!
Do refleksji!
Pani Weronko, nie chodzi o zakaz handlu w niedzielę, a o idee. Idee wolnego rynku, których to idei od 27-lat wszyscy mają pełne gęby, oraz idee chodzenia w niedzielę tylko do kościółka i dawania na tacę. I tu władza pokazała, … kto tę władzę w naszym kraju stanowi.
Tak to już teraz jest jeden z drugim powiela te bzdury o PRL. Ta pani właśnie z tego chowu..
„…paczki mąki, cukru, trzy rodzaje wędlin krojonych, pęta kiełbasy śląskiej, opakowanie burgerów, kosze pieczywa, naręcza ziemniaków, whisky 0.7, czteropak Coca-Coli i owoce – które w PRL były reglamentowane.”
CO było w PRL reglamentowane: owoce? Coca-cola? alkohol? ziemniaki? pieczywo? kiełbasa? cukier? mąka?
KIEDY, KTÓRE produkty, przez jaki okres?
Co to za bzdury?
Pepsi-colę po raz pierwszy piłem jako dziecko w (chyba) 1973 roku w Wieńcu Zdroju, bez żadnych problemów kupując w budce przy przystanku PKS. W latach siedemdziesiątych w Warszawie nie było problemu z kupieniem np. świetnego wędzonego boczku (o jakości, której dziś nie uświadczysz sklepach z logo eco) i jajek, co przekładało się na jajecznicę na kolację. Również zwykły chleb o niezapomnianych dziurach i chrupiącej skórce (świadczących o naturalnych składnikach), bił na głowę dzisiejsze „na zakwasie” i „naturalne”.
Co było reglamentowane w ostatnim okresie PRL (po 13.12.1981) łatwo sprawdzić z kartek – i na prawdę nie był to rezultat PRL, tylko Solidarności i sankcji tzw. „wolnego zachodu”.
Wyrzucanie pieczywa obecnie wynika m.in. z tego, że pieczywo kupione w supermarkecie wytrzymuje 24-36 godzin. Po tym okresie pleśnieje. Za mojej młodości niewykorzystane bułki kajzerki mama kręciła w maszynce na świetną „bułkę tartą”. Dziś jest to niemożliwe.
Z produktów wymienionych przez Autorkę przez więcej niż kilka dni przetrwa (bez obaw wyrzucenia): pęto kiełbasy, cukier, mąka , ziemniaki, sznaps, cola, owoce…
Ile ma Pani lat, Pani Weroniko?
W samej rzeczy