Wbrew pesymistycznym sondażom sprzed paru tygodni, Geert Wilders nie wygrał wyborów w Holandii. O jego porażce zadecydował fakt, że rząd Marka Ruttego postąpił dokładnie tak, jak życzyłby sobie Wilders. Poszedł na wojnę z muzułmanami. Teraz zarówno Tusk, jak i Junkers wypowiadają się przeciw retoryce prezydenta Turcji Erdogana. To krokodyle łzy, bo gdyby nie Erdogan, to nacjonalistyczni populiści odnotowaliby w Niderlandach swój kolejny sukces.
Rząd holenderski od lat boryka się z Geertem Wildersem i jego Partią na rzecz Wolności (PVV) – partią szermującą frazeologią nacjonalistyczną, antyislamską i antyunijną. A przy okazji wymierzoną w polskich pracowników w Holandii. Borykanie się holenderskiej centroprawicy wygląda jednak interesująco. Po prostu z miesiąca na miesiąc Rutte robi rzeczy wprost z arsenału Wildersa. Blokowanie Rumunii w akcesie do strefy Schengen, zastopowanie Ukrainy w kwestii ruchu bezwizowego z Unią Europejską, a nade wszystko niezgoda na lądowanie zmierzających na proerdoganowski wiec wyborczy ministrów rządu tureckiego. Osób z paszportami dyplomatycznymi. Wszystkie te działania oczywiście mają na celu odebranie wildersowcom głosów. I – jak widać – udało się.
Rodzi się jednak pytanie o koszty. Zwłaszcza w kontekście wyborów w Niemczech i we Francji. Czy ustępowanie skrajnej prawicy ma jakieś granice? I czy przypadkiem nie jest dawaniem palca tylko po to, by nacjonaliści zażądali całej ręki?
Czy holenderska demokracja ucierpiałaby, gdyby turecka minister wykrzyczała, co miała wykrzyczeć, mieszkającym w Holandii, popierającym Erdogana Turkom? Jasne, że nie. Ale taki wiec dałby paliwo ludziom Wildersa. Uniemożliwiając, w sposób z pogranicza prawa międzynarodowego, spotkanie przedreferendalne, Mark Rutte nagiął standardy demokratyczne. Nagiął po to, by bronić demokracji.
Lada chwila do podobnych posunięć skłoni się przedwyborcza Francja. Zresztą już teraz wprowadzająca obostrzenia dla imigrantów w postaci konieczności perfekcyjnej znajomości języka, gdy się chce choćby pracować na podparyskiej budowie i od miesięcy utrzymująca stan wyjątkowy. Angela Merkel też wykonuje akrobacje, by neutralizować AfD i przeciwstawiając się Erdoganowi broni decyzji Holendrów. Erdogan zaś odpłaca jej wyzywaniem Niemiec od nazistów.
Czym skończy się to „wsłuchiwanie się w głos społeczeństwa”, bo przecież tak argumentują i będą argumentować kolejne ograniczenia demokracji, politycy? Czy po tym wszystkim, ta ratowana demokracja, będzie jeszcze demokracją?
Nasz przykład pokazuje, że niekoniecznie. Rząd Platformy też szedł na różne, skrajnie prawicowe koncesje. Począwszy od IPN, a skończywszy na gloryfikującym kibolsko-naziolskich idoli, Dniu Żołnierzy Wyklętych. Oczywiście poprzez unikanie jak ognia zadeklarowania się w sprawie przyjmowania przez nasz kraj uchodźców z Bliskiego Wschodu.
Jak wiemy nic to nie dało. Elektorat zagłosował na PiS. Partię, która przez kilka lat bycia bez władzy zdążyła się zaprzyjaźnić ze skrajną prawicą i przejąć wiele z jej postulatów.
Mamy to, co mamy. Wiele jednak wskazuje, że dotychczasowe ostoje europejskiej demokracji, usprawiedliwiając się walką z prawicowym radykalizmem, bezwiednie brną naszym śladem.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …