Płonie Grecja, płonie Szwecja, płonie zachodnie wybrzeże USA. W Hiszpanii 48 stopni. Spękana ziemia w Niemczech zaczyna przypominać australijski interior. Znamy to z doniesień mediów. I co? I nic. Jakoś to będzie – business as usual. Wydaje się, że im bardziej apokaliptyczne stają się przejawy globalnego ocieplenia, tym większe zobojętnienie ogarnia opinię publiczną.
Zachód ma już pełno paneli słonecznych i turbin wiatrowych, energia ze źródeł odnawialnych hula – co jeszcze można zrobić? Pewnie nic, więc lepiej przyzwyczajać się i korzystać z cieplejszego klimatu. W końcu to chyba dobrze, jak jest ciepło… Oto krótka instrukcja, jak w kilku krokach przejść od zielonego kapitalizmu do korwinizmu klimatycznego.
Sugestie, że ziemski ekosystem, a wraz z nim samą ludzkość, uratuje suma wyborów konsumenckich, można włożyć między bajki. Samo złagodzenie zmian klimatycznych – nie mówiąc już o ich powstrzymaniu – w tych ramach społeczno-gospodarczych, do których przywykliśmy, wymagałoby doprowadzenia do emisji ujemnej do 2015 r. Oznacza to nie tylko ograniczenie emisji dwutlenku węgla na poziomie 6 proc. rocznie, lecz jednocześnie wyssanie z atmosfery około 150 gigaton, prawdopodobnie metodą sekwestracji na niespotykaną dotąd skalę, oznaczającą konieczność zasadzenia lasów na połaci ziemi wielkości kontynentu. Musiałaby to być gigantyczna zmiana cywilizacyjna, oznaczająca nie tylko likwidację przemysłu opartego o paliwa kopalne, ale i daleko idące zmiany w organizacji całego systemu produkcji, zagrażające samej akumulacji kapitału.
Analiza problemu prowadzi więc do fundamentów kapitalizmu. Przykładowo, co z tego, że powstają technologie oszczędzające energię? Tzw. “paradoks Jevonsa” tłumaczy, że w systemie produkcji dla zysku oszczędność w stosowaniu jakiegoś czynnika zawsze doprowadzi w końcu do zwiększenia jego zużycia, skoro “oszczędna” produkcja będzie tańsza.
Dlatego narastająca w ostatnich latach krytyka kapitalizmu coraz częściej prowadzona jest z pozycji ekologicznych – wystarczy wspomnieć ostatnią książkę Naomi Klein pt. “To zmienia wszystko”. Tematyce tej coraz więcej uwagi poświęca refleksja marksistowska. Jednym z najbardziej uznanych na tym obszarze autorów stał się John Bellamy Foster, redaktor naczelny miesięcznika Monthly Review, uczeń Paula Sweezy’ego – jednego z najważniejszych marksistów XX wieku, twórcy teorii kapitalizmu monopolistycznego. Pogłębiona krytyka ekologiczna nieprzypadkowo wychodzi właśnie ze szkoły specjalizującej się w analizie monopolistycznej fazy kapitalizmu, ona bowiem ma szczególnie dużo do powiedzenia na temat tzw. externalities, czyli kosztów zewnętrznych produkcji dla zysku. Chodzi o koszty, których pozornie nikt nie ponosi i które stanowią źródło nieodwracalnego procesu ekodestrukcji.
Żyjemy w świecie, w którym kapitalizm doprowadził do tak daleko idących zmian w ziemskiej biosferze, a nawet w jej powierzchniowej pokrywie geologicznej, że naukowcy i publicyści zaczęli pisać o nowej epoce w historii Ziemi – antropocenie. John Bellamy Foster (autor m.in. książek “The Vulnerable Planet”, “Ecology Against Capitalism” i “Marx and the Earth”) sięga do myśli samego Marksa, dowodząc, że owszem stoi za tym działalność gatunku ludzkiego. Wina nie leży jednak po stronie mitycznej “natury ludzkiej”, tylko konkretnego sposobu organizacji społecznej – produkcji dla zysku.
Marks rzadko jest kojarzony z problematyką ekologiczną, z reguły przyjmuje się, że zajmował się tym, co społeczne. To powierzchowne ujęcie wynika z odruchowo przyjmowanego dualizmu natura-społeczeństwo, jakby te dwie sfery stanowiły zupełnie osobne rzeczywistości. Tak nie jest i jednoznacznie podkreślał to sam filozof z Trewiru, który procesy społeczne, a przede wszystkim proces pracy – dzięki swemu konsekwentnemu materializmowi – opisywał jako część przyrody, a dokładnie jako proces refleksyjny, tj. taki poprzez który natura odnosi się do samej siebie – John Bellamy Foster nazywa to automediacją lub samozapośredniczeniem. Praca polega na wymianie materii zachodzącej między społeczeństwem a resztą przyrody, której jej całość obejmuje m.in. ludzkie społeczeństwa. Związek człowieka z naturą to układ składający się – jak zawsze u Marksa – ze ścierających się ze sobą sprzeczności, pozostających wobec siebie w dynamicznej równowadze. Ich dialektyka tworzy kolejne piętra komplikacji systemu. Społeczeństwo jest właśnie takim górnym piętrem. Na tyle jednak osobliwym, że dochodzi na nim do zaburzenia “odwiecznej” równowagi. Historycznie ma to związek z wyłonieniem się społeczeństw klasowych, prywatnej własności ziemi i podziału wieś-miasto.
Foster popularyzuje termin “rozdarcia metabolicznego”, który znajdujemy w rozdziale o rencie gruntowej w trzecim tomie “Kapitału”. Zawiera on m.in. rozważania na temat nieracjonalności i niezrównoważenia dziewiętnastowiecznego rolnictwa, które – oparte na “pracy izolowanej” – pozostaje w sprzeczności z silnie uspołecznionym procesem pracy w rodzącym się kapitalizmie, do którego potrzeb stara się dopasować. Marks pisze tam o wielkiej własności prywatnej:
“… w ten sposób stwarza ona warunki, które sprawiają, że w całokształcie społecznego procesu wymiany materii, przepisanego przez naturalne prawa życia, powstaje rysa nie do usunięcia, wskutek czego trwoni się siłę gleby, a handel wynosi to marnotrawstwo daleko poza granice własnego kraju (Liebig)”.
Bazując na przekładzie angielskim (społeczny proces wymiany materii – social metabolism; rysa nie do usunięcia – irreparable rift) Foster skompilował tę myśl do postaci pojęcia “rozdarcie metaboliczne” (metabolic rift), oznaczającego “rozjechanie się” społecznego procesu wytwarzania zysku i naturalnych warunków istnienia ludzkiego społeczeństwa. Słowo Liebig umieszczone w nawiasie to nazwisko XIX-wiecznego chemika, którego badania nad jałowieniem gleb we wczesnokapitalistycznym rolnictwie, stały się dla Marksa źródłem inspiracji. Był to bowiem czas, kiedy pełne podporządkowanie angielskiego rolnictwa logice rynkowej doprowadziło to tak intensywnej uprawy ziemi, że jej płodność spadała w tempie zagrażającym brytyjskiej gospodarce. Po raz pierwszy zaczęto wtedy masowo stosować nawozy naturalne. Powszechnie używano guano, które na wielką skalę sprowadzano z Peru, gdzie w celu jego pozyskiwania tworzono kolejne “rozdarcie metaboliczne”. Jakkolwiek makabrycznie by to nie zabrzmiało, do Anglii sprowadzano też przemysłową ilość kości, również ludzkich, zbieranych na pobojowiskach Europy, by użyźniały angielskie grunty. W żaden sposób nie przywracało to naturalnej równowagi chemicznej gleby, często ją nawet powiększało. Kapitalizm od początku działał na kredyt. Zaciągnął dług u natury i Marks to zrozumiał. Dzisiaj, 150 lat po pierwszym wydaniu “Kapitału”, żyjemy w czasach, gdy przyroda przychodzi po swoje. I nie będzie się cackać.
Wątki zaburzenia ziemskiego “metabolizmu” przez kapitalizm występują też poza “Kapitałem”, m.in. w “Grundrisse” i “Przyczynku do krytyki ekonomii politycznej”. Istota marksowskiej krytyki nie polega jednak na kompilacji empirycznych świadectw nadużyć, do jakich prowadzi podporządkowanie życia społecznego logice ciągłego powiększania prywatnego zysku. Kłania się tu bowiem sama marksowska teoria wartości opartej na pracy. Tylko z ludzkiej pracy może pochodzić zysk i wyłącznie tak można wyjaśnić kapitalizm jako materialne i społeczne zjawisko zakładajace produkcji, do czego nie są zdolne teorie marginalistyczne obejmujące samą sferę wymiany. Ale z pracy pochodzi też cała wartość wymienianego towaru – wyznacza ona nie tylko zysk, lecz i same koszty (pomijając udział renty gruntowej). Zatem naturalne zasoby ziemi nie wchodzą do kapitalistycznego rachunku kosztów – dla właścicieli środków produkcji stanowią “darmowy podarunek od natury” – jak pisał sam Marks, a przed nim Liebig, dodając, że dar ten wydaje się niektórym niewyczerpany. Przyroda pozostaje więc w kapitalizmie bez-wartościowa w sensie najbardziej ścisłym, rachunkowym: nie liczy się. W sposób jednoznaczny określa to stosunek biznesu do planetarnego ekosystemu – hasło: “Po mnie choćby potop!” autor “Kapitału” uznał za okrzyk bojowy każdego kapitalisty.
Istnieje wreszcie najbardziej odczuwalny przez ludzi – przez robotników – aspekt eksploatacji natury dla zysku. Jesteśmy przecież istotami biologicznymi, sami stanowiąc dla kapitału “niewyczerpany zasób”. W przypadku żywej pracy zastosowanie przez kapitał zasady maksymalnej oszczędności tak samo prowadzi paradoksalnie do rabunkowej eksploatacji życia robotnika. W trzecim tomie “Kapitału” spotykamy uwagę, że produkcja kapitalistyczna jest wyjątkowo oszczędna w zakresie zastosowanych maszyn i surowców. “Natomiast jest ona niesłychanie rozrzutna, o wiele bardziej niż jakakolwiek inna produkcja, gdy chodzi o ludzi, żywą pracę, marnotrawi nie tylko ciało i krew, lecz także nerwy i mózg”.
Dlatego w pierwszym i trzecim tomie “Kapitału” Marks drobiazgowo opisuje procesy pracy XIX-wiecznej klasy robotniczej: trudny do wyobrażenia, często bolesny wysiłek fizyczny przez kilkanaście godzin dziennie w warunkach przypominających galery niewolnicy, na diecie złożonej głównie z chleba. Poza tym powszechne choroby zawodowe dotykające najczęściej płuca, oczy, skórę albo szkielet, prowadzące do śmierci w wieku trzydziestu kilku lat. Wspomnianemu wcześniej wydobyciu guano w Peru towarzyszyła plaga samobójstw wśród robotników, dla których udręka fizyczna okazywała się nie do zniesienia. Tak jak więc przykładem rabunkowego podejścia do sił natury jest zajechanie na śmierć konia ciągnącego bryczkę z turystami do Morskiego Oka, tak samo jest nią fizyczny wyzysk robotnika ponad możliwości odtworzenia przez niego sił w cyklu dobowym.
W Polsce XXI wieku lekarz opowiada prasie, że bezbłędnie rozpoznaje pracowników centrum Amazon po krwawiących stopach. Wbrew prostym skojarzeniom sposób traktowania ludzi przez ludzi w kapitalizmie też jest przejawem permanentnego kryzysu ziemskiej biosfery, który trwa odkąd nastał ten system. Dzisiaj zmierza ku swojemu zwieńczeniu.
Jesteśmy częścią natury i nigdy nie przestaniemy nią być. Ludzka praca, jako proces twórczej wymiany zachodzący między społeczeństwem i przyrodą, zawsze będzie miała konsekwencje dla ziemi. Historia zna już przykłady lokalnych społeczności, a nawet rozwiniętych cywilizacji (prawdopodobnie było tak w przypadku Majów), które doprowadziły do własnego upadku wskutek zniszczenia swoich ekosystemów. System globalny, który działa nie w celu zaspokojenia ludzkich potrzeb, a jedynie dla gromadzenia stale rosnącej i niekonsumowalnej nadwyżki w rękach coraz węższej elity, z konieczności musi wieść ku globalnej katastrofie. Wzrost dla samego wzrostu od samego początku stanowi kryzys. Do katastrofy więc dojdzie, mimo że już dzisiaj ludzkość posiada technologiczne możliwości takiego zorganizowania życia gospodarczego, by oprzeć je na zasadzie zrównoważonego wzrostu. Rozwiązanie to zakłada zarówno “bezwzrostowy rozwój” w już wysoko rozwiniętych krajach przemysłowych (gdzie nadwyżka zawsze jest konsumowana z pożytkiem dla wszystkich i wraca do gospodarczego obiegu), jak i społeczeństwach nadal ubogich, gdzie stopniowa i jak najmniej marnotrawna akumulacja, rozumiana jako powiększanie samych możliwości produkcyjnych, nadal pozostaje celem. Oczywiście nie dojdzie do tego w warunkach prywatnej własności środków produkcji, gdzie społecznym procesem pracy zawiaduje wąska elita, niemająca żadnego interesu w powstrzymywaniu tendencji katastroficznych.
Jeżeli ludzkość przetrwa planetarny kryzys klimatyczny, będzie miała wszelkie powody, by zadbać, żeby jej przyszłość nie wyglądała jak wyjęta z “Mad Maxa”. Gatunek ludzki jest jedyną refleksyjną, czyli samozwrotną częścią natury. Oznacza to zarówno ryzyko spowodowania samozagłady, jak i jej uniknięcia – dzięki refleksji nad konsekwencjami własnego postępowania w środowisku o skończonych zasobach. Czy może się to udać? Nikt nikomu tego nie obieca. Jedność klasowa przeciwko kapitałowi wydaje się dziś marzeniem ściętej głowy. John Bellamy Foster przytacza natomiast piękną zasadę Epikura, z którego czerpał młody Karol Marks: “Nic to wystarczająco wiele dla tego, dla kogo wystarczająco to za mało”. I ta zasada będzie przyświecała społeczeństwu istniejącemu jako zrzeszenie wolnych wytwórców, czyli socjalizmowi. Jeżeli kiedyś w końcu ono powstanie.
Juan Guaido – „demokratyczny” prezydent Wenezueli cz. II
Kiedy zawiodły próby wywołania rozruchów na wielką skalę za pomocą wyłączenia elektrycznoś…
Warto tu zaglądać dla artykułów Pawła Jaworskiego. Gratuluję .