Izraelscy politycy walczą o wyborcze głosy arabskich obywateli. Opamiętanie? Bynajmniej, to kolonialny pęd wymierzony w wymazanie palestyńskiej tożsamości.
Ostatnie kontakty premiera Benjamina Netanjahu z arabskimi, czyli palestyńskimi obywatelami Izraela trudno opisać inaczej, niż słowami: ofensywa miłości. Bromance z Mansurem Abbasem, liderem islamskiej partii Ra’am, który prawie dał Netanjahu wystarczającą liczbę miejsc w Knesecie, aby utrzymać się u władzy, co było jednym z głównych powodów rozpadu Wspólnej Listy Arabskiej. Szumnie zapowiadane wizyty premiera w klinikach w Tirach, Umm al-Fahm, Nazarecie, gdzie osobiście rozdawał szczepionki na COVID-19. Ze strony premiera padła nawet obietnica zatwierdzenia w ciągu kilku dni planu walki z przestępczością w społeczności arabskiej (dni mijały, a żaden plan nie został zatwierdzony), a także przechwałki o rządowej rezolucji 922, ogromnym planie rozwojowym, na którym miałaby skorzystać także społeczność arabska. Co być może najważniejsze, mówi się o próbie zdobycia arabskich głosów poprzez bezpośrednią komunikację z arabskimi obywatelami, umieszczenie muzułmańskiego polityka wysoko na liście kandydatów Likudu, a być może nawet wprowadzenie muzułmańskiego ministra do rządu.
– Mamy co najmniej dwa mandaty pochodzące ze społeczności arabskiej – mówił Netanjahu po wizycie w Umm al-Fahm. – My kochamy Arabów. Kiedy odwiedziłem Umm al-Fahm, byłem poruszony, że wszędzie było tak wielu ludzi proszących o wspólne selfie.
Kilka tygodni później podczas wizyty w Nazarecie Netanjahu stwierdził, że „arabscy obywatele Izraela muszą być równą i pełną częścią izraelskiego społeczeństwa”.
Nie trzeba być ekspertem, aby pokazać, jak cyniczna i pełna hipokryzji jest nowa odsłona „kochającego Arabów” Netanjahu. Zaledwie w marcu ubiegłego roku wymazał 15 miejsc w Knesecie ze swojej politycznej arytmetyki, „demonstrując” na białej tablicy, że to on, a nie Benny Gantz, wygrał wybory, ponieważ niektórzy członkowie Knesetu, którzy rekomendowali Gantza, byli – tak, zgadliście – Arabami. Na początku ubiegłego roku Netanjahu poparł tak zwany bliskowschodni „plan pokojowy” Trumpa, który przewidywał, że Umm al-Fahm – miejsce jego sesji zdjęciowej z „milionowym odbiorcą szczepionki COVID-19” – zostanie przekazane państwu palestyńskiemu, a mężczyzna, z którym został sfotografowany, zostanie pozbawiony izraelskiego obywatelstwa. W 2018 r. premier poparł ustawę o narodzie-państwie, wraz z potopem innych dyskryminacyjnych ustaw w poprzedniej dekadzie. W ciągu ostatnich trzech wyborów agresywnie podburzał przeciwko arabskim członkom Knesetu; a jeszcze w 2015 r. ostrzegł swój prawicowy elektorat, że palestyńscy wyborcy tłumnie wybierają się do urn.
W 2010 roku Netanjahu przyjął za swoje hasło skrajnie prawicowego Avigdora Liebermana „Nie ma lojalności, nie ma obywatelstwa” i próbował uchwalić prawo – skierowane do palestyńskiej opinii publicznej – które wymagałoby deklaracji lojalności wobec Izraela jako „żydowskiego i demokratycznego” państwa jako warunku uzyskania obywatelstwa. Teraz obiecuje palestyńskim obywatelom równe prawa bez żadnej deklaracji lojalności, aby pozyskać nowych wyborców (klientów). Jakże to emblematyczne dla jego kadencji.
Podżeganie przeciwko Arabom jest passé
Skupianie się wyłącznie na Netanjahu nie oddaje szerszego obrazu sytuacji: na początku roku wielu prawicowych polityków wpadało na to, by przymilać się do arabskich obywateli.
Gideon Sa’ar, były działać Likudu, którego prawicowa orientacja nie podlega dyskusji, w wywiadzie dla arabskiego Nas Radio skrytykował Netanjahu za to, że nie robi wystarczająco dużo dla społeczności arabskiej. Sa’ar, który obecnie przewodzi swojej własnej partii Nowa Nadzieja, przedstawił swój własny plan walki z przestępczością w społeczności arabskiej i podkreślił swoje zaangażowanie na rzecz „równych praw dla wszystkich obywateli” – oczywiście w ramach „państwa żydowskiego”.
Naftali Bennett, przewodniczący skrajnie prawicowej izraelskiej partii Jamina, rozpoczął swoją kampanię wyborczą od deklaracji, że jest „tak samo oddany obywatelom Kufr Qassem, jak wszystkim obywatelom tego kraju”. Zaledwie kilka tygodni temu, jego partia uruchomiła nowe „biuro terenowe sektora arabskiego” w nadziei na uzyskanie dwóch miejsc w Knesecie od arabskich wyborców w nadchodzących wyborach. Nawet Avigdor Lieberman, szef skrajnie prawicowej partii Nasz Dom Izrael (Israel Bejtenu), stonował swoje podburzanie przeciwko Arabom, a jego numer dwa, Eli Avidar, powiedział Haaretzowi, że jest „zdecydowanie przeciwny” żydowskiej ustawie o państwie narodowym, że „społeczność arabska jest niesamowita” i że „musimy budować mosty”.
Wśród izraelskiej centrolewicy retoryka jest bardziej bezpośrednia. Na początku stycznia lider Jest Przyszłość Yair Lapid – który zazwyczaj nigdy nie zapomina wspomnieć, że stworzyłby koalicję tylko z partiami syjonistycznymi – napisał na Facebooku: „W przeszłości mówiliśmy, że nie potrzebujemy pomocy Wspólnej Listy, aby utworzyć rząd. Dziś mówimy, że nie ma powodu, by nie współpracować z tymi, którzy reprezentują 20 proc. ludności kraju. My się zmieniliśmy, oni też”.
Zreformowana Partia Pracy pod przywództwem nowo wybranej Merav Michaeli uważa, że partnerstwo ze Wspólną Listą jest oczywistością. Jest to już daleka droga od byłych liderów Partii Pracy Isaaca Herzoga („Musimy pozbyć się wrażenia, że członkowie Partii Pracy są „miłośnikami Arabów”) i Avi Gabbaya („Nie będziemy zasiadać w jednym rządzie ze Wspólną Listą”). Merec ma dwóch arabskich kandydatów w pierwszej piątce na liście do Knesetu, ponadto dwóch z pierwszych czterech kandydatów na liście nowej partii Demokracja, która rzekomo reprezentuje protestujących przeciwko Netanyahu, to Arabowie.
Okupacja nie jest już tematem do rozmowy
Tyle tylko, że w całej tej ofensywie miłości nie ma mowy o pokoju z Palestyńczykami czy potrzebie zakończenia okupacji palestyńskich terytoriów: Sa’ar ledwie wspomniał o konflikcie, a Bennett powiedział, że odkłada na bok swoje plany aneksji. Mimo to, wszyscy ci prawicowi politycy fundamentalnie odrzucają ustanowienie suwerennego, niepodległego państwa palestyńskiego i zakończenie okupacji zgodnie z międzynarodowymi porozumieniami.
Jeśli obecne sondaże się potwierdzą, następny Kneset będzie jednym z najbardziej prawicowych w historii. Aż 80 wybranych reprezentantów będzie reprezentować prawicę, prawdopodobnie podpiszą się oni pod każdym rozwiązaniem mającym na celu dalsze umocnienie izraelskiej aneksji i apartheidu. Jeśli formalna aneksja znów stanie się możliwa – co nie wydaje się prawdopodobne w przypadku administracji Bidena – wszyscy oni zagłosują za. Innymi słowy, izraelska prawica, i ogólnie polityka żydowska, obejmuje Arabów, próbując jednocześnie wymazać Palestyńczyków. Żydowski Izrael burzy mury, które odgradzały go od świata arabskiego – czego dowodem są tysiące Izraelczyków jadących na wakacje do Zjednoczonych Emiratów Arabskich – jednocześnie wzmacniając mury, które trzymają Palestyńczyków z dala. Arabowie są dobrzy, Palestyńczycy źli.
„Widzieliście Żydów i Arabów obejmujących się w Dubaju i Bahrajnie. Dlaczego nie możemy mieć tego tutaj”? zastanawiał się głośno Netanjahu po wizycie w Umm al-Fahm. Przemawiając do elektoratu Likudu, Netanjahu powiedział również: „Tak jak złamałem weto Palestyńczyków wobec stosunków [Izraela] z krajami arabskimi, tak złamię weto partii arabskich wobec arabskich obywateli Izraela”.
Tyle, że u podstaw syjonizmy leży osadniczy kolonializm. Intelektualni twórcy syjonizmu w zasadzie nie mieli nic przeciwko „Arabom”; Teodor Herzl wyobrażał sobie Arabów na kluczowych stanowiskach w swoim idealnym państwie, nawet Ze’ev Żabotyński obiecał, że każdy rząd w państwie żydowskim będzie miał arabskiego wicepremiera. W tym sensie zarówno Netanjahu, jak i Sa’ar mają się do czego odwoływać, gdy obiecują równe prawa dla społeczności arabskiej. Główny nurt syjonizmu miał jednak niesłychane trudności z uznaniem rdzennych mieszkańców ziem dzisiejszego Izraela za podmiotową grupę narodową, z prawami narodowymi równymi jakimkolwiek prawom Żydów do Palestyny/Ziemi Izraela. Po roku 1948 i Nakbie, sytuacja ta została spotęgowana: Izrael odmawia uznania, że żydowski byt narodowy został brutalnie ufundowany na ruinach palestyńskiego społeczeństwa, którego członkowie zostali brutalnie wypędzeni i wywłaszczeni.
Netanyahu chce, by Palestyńczycy się poddali
Historia żydowsko-palestyńska nie różni się zbytnio od historii osadniczego kolonializmu w innych miejscach. Nawiązując do prac takich badaczy jak Lorenzo Veracini i Patrick Wolfe, można wyróżnić cztery fazy rozwoju osadniczego kolonializmu (zob. również wykład dr Yosefa Rapoporta z okazji 100-lecia Deklaracji Balfoura).
Po pierwsze, osadnicy starają się naśladować ludność tubylczą. Następnie próbują zająć miejsce rdzennych mieszkańców. Po tym następuje wojna o dominację między osadnikami a ludnością tubylczą. W końcu zwycięzcy wyciągają rękę do przegranych, po tym, jak ci ostatni uznają swoją klęskę. W Ameryce Północnej i Australii zakończyło się zwycięstwem osadników. W Algierii i Afryce Południowej zwyciężyła ludność tubylcza.
Trzecia faza konfliktu żydowsko-palestyńskiego miała miejsce w 1948 roku i zakończyła się spektakularnym zwycięstwem Żydów. Ale przez dziesięciolecia Izraelczycy mieli problem z przejściem do czwartej fazy. Netanjahu próbuje to zrobić teraz. Pozostając wiernym tezie „żelaznego muru” Żabotyńskiego, Netanjahu wierzy, że Izrael jest teraz wystarczająco silny, aby przyciągnąć „tubylców” do siebie – nawet jeśli pozbawi ich tym samym tożsamości narodowej. To jeden z celów stojących za porozumieniami podpisanymi z państwami arabskimi w ostatnich miesiącach: wykorzystanie siły Izraela w świecie arabskim do wysłania jasnego komunikatu do rdzennych mieszkańców Erec Jizrael, że nie mają innego wyboru, jak tylko się poddać, zrezygnować ze swojej narodowej narracji i zaakceptować żydowską supremację – choć w „łagodniejszym”, bardziej „egalitarnym” języku.
Netanjahu i wiele innych osób w polityce izraelskiej nie rozumie, że to nie ma sensu. Mieszkańcy Umm al-Fahm mogą być Arabami, ale są również Palestyńczykami. Rozdział między Izraelem a Zachodnim Brzegiem i Strefą Gazy jest sztuczny. Pod względem tożsamości nie ma prawdziwej różnicy między tak zwanym „arabskim Izraelczykiem” a Palestyńczykiem, niezależnie od tego, czy jest on obywatelem Izraela, mieszkańcem Zachodniego Brzegu lub Strefy Gazy, czy też uchodźcą spoza Palestyny. Brak silnej, oficjalnej tożsamości izraelskiej utrudnił „przełknięcie” palestyńskich obywateli państwa, co z kolei przyczyniło się do tego, że pozostają oni częścią narodu palestyńskiego – nawet jeśli są uważani za „przypadek szczególny”. Nawet Mansour Abbas z partii Ra’am unikał dyskusji na temat okupacji i apartheidu, ponieważ nie może i nie chce wyrzec się tej tożsamości.
Partnerstwo i supremacja nie idą w parze
Szerszy konflikt izraelsko-arabski mógł zacząć zmierzać ku końcowi wraz z podpisaniem porozumień pokojowych z Egiptem i Jordanią, a później ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Bahrajnem, Sudanem i Marokiem. Ale konflikt żydowsko-palestyński nadal trwa, a jego linia front ciągnie się od Jordanu po Morze Śródziemne.
Z drugiej strony, historia sugeruje, że nawet jeśli „ofensywa miłości” ma na celu wymazanie palestyńskiej historii, może mieć niezamierzone skutki. Sam fakt, że palestyńska mniejszość arabska w Izraelu stała się graczem politycznym, legitymizacja wybranych przez społeczeństwo urzędników, uznanie jej kultury oraz wzrost jej siły ekonomicznej i społecznej, może w przyszłości podkopać fundamenty żydowskiej supremacji, które wspierały państwo Izrael od samego początku. Wydarzenia te mogą również zmusić żydowskich polityków Izraela do uświadomienia sobie, że w ostatecznym rozrachunku niemożliwe jest „połknięcie” Arabów bez uznania, że są oni Palestyńczykami. Być może uznają oni, że niemożliwe jest stworzenie normalnego społeczeństwa tak długo, jak długo trwa okupacja i apartheid, i tak długo, jak państwo żydowskie nadal oznacza żydowską supremację nad rdzennymi Palestyńczykami, z izraelskim obywatelstwem lub bez niego. Wyłączne żydowskie panowanie nad nie-Żydami nie może trwać wiecznie.
Na innym froncie ofensywa Netanjahu Netanjahu i prawicę postawiła zarówno palestyńską, jak i żydowską lewicę w Izraelu w niezręcznej sytuacji. Jeśli Netankahu mówi, że Żydzi i Arabowie muszą „wyciągnąć do siebie ręce” i współpracować w szlachetnym dążeniu do równości i wzajemnego szacunku, to co właściwie ma na myśli lewica, gdy mówi o „partnerstwie żydowsko-arabskim”? Czym różni się to od wersji prawicy? Rozwiązanie może leżeć właśnie w uznaniu tej różnicy. Prawicowa wersja partnerstwa żydowsko-arabskiego polega głównie na uznaniu indywidualnych praw obywateli arabskich, ich języka i kultury, a być może także równości, jeśli chodzi o budżet państwa.
Prawdziwe partnerstwo żydowsko-palestyńskie wymaga naprawienia niesprawiedliwości z przeszłości i redystrybucji władzy w teraźniejszości. Wymaga dwóch narodów żyjących w tej samej przestrzeni między rzeką a morzem. Tylko wtedy, gdy przyjmiemy to założenie, będziemy mogli mówić o prawdziwej równości, a nie rozciągać prawa palestyńskich obywateli Izraela tak daleko, jak tylko pozwoli na to żydowska supremacja. Wypisanie Palestyńczykom czeku po prostu tego nie załatwi.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…