Na początek żart – tak dla rozluźnienia atmosfery… Przychodzi minister edukacji i nauki na konferencję naukową i pyta ludzi zgromadzonych na sali: „Wiecie państwo, co doprowadziło do upadku Pierwszej Rzeczypospolitej?”. Gawiedź aż się boi tego, co może za chwilę usłyszeć, więc w milczeniu czeka na rewelacje pana ministra. A ten z triumfalnym uśmiechem tako rzecze: „Proszę państwa, tych przyczyn było pięć! Francuszczyzna, czyli umiłowanie tego, co zagraniczne. Żołd zależny od statusu. Zgniłe sumienie ludzkie w ranie serca jezusowego. I wreszcie – najważniejsze – gnuśność i swawola kobiet. Atak w rodzinę, to atak na kobietę, czyli cały ten feminizm! Po to on właśnie jest”.
Ten żart śmieszyłby mnie bardziej, gdyby nie to, że wydarzył się naprawdę. Było to całkiem niedawno w auli UKSW, tym ministrem był TEN nasz sławetny minister. Nasz as od nazistowskiego komunizmu i właściwego zastosowania kobiet w porządku społecznym, światowej sławy ekspert w dziedzinie praw człowieka, wielki miłośnik „nauk” wadowiczanina i jeszcze większy znawca gejowskich dzielnic Los Angeles. Nikomu już dziś nie trzeba udowadniać, że nasz kochany „profesor” nie powinien zajmować żadnej funkcji w rządzie, na uczelni czy w sferze publicznej. Dziś natomiast chciałbym pisać o czymś zupełnie innym – a mianowicie o tym, co pozytywnego możemy wynieść z tego całego Czarnkowego ministrowania.
Wierzcie lub nie, ale ja też kiedyś byłem na KUL-u. Studiowałem tam przez cztery lata, jeszcze za rządów Platformy. Można sobie w tym momencie pomyśleć, że pewnie co drugi mój wykładowca był szurniętym płaskoziemcem, co trzeci – faszystowskim fanatykiem, a co czwarty – księdzem pedofilem. Otóż nie. O istnieniu Czarnka, ks. Guza czy innych KUL-geniuszy, którzy od pewnego czasu brylują na pierwszych stronach ogólnopolskich gazet, dowiedziałem się dopiero po zakończeniu studiów w Lublinie. Serio. A byłem dość pilnym studentem i starałem się uczestniczyć w życiu akademickim mej Alma Mater, i to niekoniecznie w „życiu” związanym z zakrystią i klęcznikiem. Czy ktoś dziś słyszał o cenionym w całej Polsce Ośrodku Badań nad Twórczością Cypriana Norwida? Albo o Pracowni Literatury Polsko-Żydowskiej? Nikt. A ja za młodu słyszałem wiele, wiele dobrego. A takich instytucji jest na KUL-u więcej. A zatem – czemu nikt o nich nie słyszy, a Czarnkozaurów dziś wszędzie pełno?
Gdy człowiek wybiera się na studia lub decyduje się napisać doktorat, to zazwyczaj skupia się na dobrym zdaniu matury, poszerzaniu swojej wiedzy, publikowaniu artykułów, obmyślaniu ciekawych konceptów naukowych itd. Jeśli jest wystarczająco dobry – to się na te studia dostaje. Natomiast gdy nie jest się osobą świecką i chce się iść na studia, to trzeba – przede wszystkim – uzyskać zgodę swojego „przełożonego”. To biskup – lub inny katolicki wielce wielmożny – będzie decydował o tym, czy dany przedstawiciel „stanu duchownego” ma prawo się rozwijać na KUL-u, UKSW itp.
Cóż więc musi zrobić „szary sługa” korporacji o nazwie Kościół katolicki, by dostać się na uniwerek? No, zazwyczaj wystarczy mieć trochę szczęścia i wykazać się własnymi „naukowymi”/naukowymi zainteresowaniami, ale… są też inne możliwości. Czasami wystarczy głośny romans z żoną popularnego w mieście biznesmena, czasami podejrzenia o molestowanie seksualne licealistek, a czasem zbytnie „obnoszenie się” z „przyjacielskimi stosunkami” z księdzem wikarym.
Jak pisał Słowacki: „Krzyż twym Papieżem jest, twa zguba w Rzymie! / Tam są legiony zjadliwe robactwa: / Czy będziesz czekać, aż twój łańcuch zjedzą? / Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa, / Czekając na tych, co pod tronem siedzą?”. Nic się nie zmieniło?
Ale kogo to dziwi? Ten sam biskup, który jedną ręką przeznacza miliony na kancelarie adwokackie do uciszenia ofiar pedofilii, który robi przekręty z politykami i prowadzi „kreatywną księgowość” – ten sam wielmożny decyduje o karierze naukowej swoich podwładnych, czyli de facto decyduje o kształcie i „normach” funkcjonowania uczelni katolickich. Patologia w Kościele = patologia w kościelnej akademii. Zatem im więcej klerykalizmu w danej jednostce – tym więcej patologii w danej jednostce. Wiecie, na jakim wydziale wykiełkował nasz kochany Czarnek? Wydział Prawa? Wydział Administracji? Wydział Prawa i Administracji? Otóż nie! Czarnek jest „profesorem” na „Wydziale Prawa, Prawa Kanonicznego i Administracji”.
Przez dekady takie czarnkozaury były wypasane w jednostkach uniwersyteckich za publiczne pieniądze w „cichej atmosferze” przewałów, ustawek i innych tego typu „katolickich zwyczajów”. Póki co siedziały cicho, by nikt ich nie złapał za rękę – bo dotychczas nikt za rękę ich nie chciał łapać. No ale teraz wyszło Szydło z worka. I to nie tylko na uczelniach katolickich, ale też na innych. Studenci chociażby w Katowicach i Toruniu coś o tym wiedzą.
Jeśli ten system dopuszczał funkcjonowanie takich ludzi jak Czarnek i Guz na państwowych uczelniach, to ten system po prostu był chory. Teraz to zobaczyliśmy. „Przestańcie finansować KUL” – słyszę. OK, ale co to zmieni? Finansowanie – to raz, a dwa – utrzymywanie wewnątrz swojego państwa rozsadników patologii. Jeśli KUL chce być poważną uczelnią, to sam powinien dążyć do zwiększenia kontroli wewnątrz swoich kadr i stanowczego odcięcia się od wszelakich demoralizujących standardów (jakie w wielu tamtejszych jednostkach panują). I jeśli Kościołowi zależy na posiadaniu poważnej uczelni katolickiej w tym kraju, to powinien wyłożyć na to swój własny hajs (stać go). A jak nie – to nie widzę żadnych powodów, by taka „uczelnia” miała prawo funkcjonować w tym kraju (o finansowaniu już nawet nie wspominając).
Znajdujemy się obecnie w okresie rewolucji, rewolucji obyczajowej – niejako nadrabiamy zaległości, jakie ominęły nas przez betonowe głowy z PRL i III RP. I jest to rewolucja par excellence. A jak stwierdza Marks – społeczeństwo podczas rewolucji poznaje swoją prawdziwą strukturę. I my ją dziś widzimy – mamy ją jak na talerzu. Wychodzi z nas wszystko to, co najgorsze i najlepsze.
Więc patrzmy uważnie, róbmy zdjęcia, spisujmy notatki, twórzmy analizy i z tą wiedzą twórzmy cokolwiek na nowo.
Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski
Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…