Nie głosowałam w tych wyborach. Nie akceptuję koncepcji „obywatelskiego obowiązku”, który każe człowiekowi lewicy popierać dowolnie wybranego prawicowego kandydata, nie mam też uważania dla pustych gestów – a takim jest oddanie głosu nieważnego. Miałam za to spory ubaw, gdy liczni znajomi dzwonili, aby pouczyć mnie o tym, iż człowiek świadomy, zaangażowany w politykę, nie może zostać w domu, musi brać odpowiedzialność, bla, bla, bla… Cały ten państwowotwórczy monolog grzązł im wszakże w gardłach, kiedy mówiłam, że w takim razie pójdę zagłosować na Dudę. Wtedy okazywało się, że mój głos jednak nie jest niezbędny demokracji.
W takiej sytuacji zawsze przypomina mi się przeurocza dykteryjka Ikonowicza o przedstawicielach warszawskich elit, którzy w 1990 roku chodzili w górę i w dół po Krakowskim Przedmieściu i wzajemnie się zapewniali, że „osobiście nie znają nikogo, kto nie będzie głosował na Mazowieckiego”. Epicka klęska lidera tzw. „obozu przemian” z pierwszych powszechnych wyborów prezydenckich jest porównywalna z upadkiem Komorowskiego. I ma te same źródła: arogancję obozu „lepszego towarzystwa”, który uznał, że dla dobra ludu może nie liczyć się z jego zdaniem, a nawet go nie słuchać. Znakomitym probierzem tej postawy jest użycie słowa „populizm”: ci, którzy szermują nim jak Balcerowicz, gotowi określać tak każdą politykę, zgodną ze społecznymi oczekiwaniami i za najwyższy stopień państwowotwórczej odpowiedzialności uważają podejmowanie „niepopularnych decyzji” – są pewnymi kandydatami do wyborczej klęski. Aż dziw, że nastąpiło to tak późno – co skądinąd potwierdza słuszność zauważenia Donalda Tuska, iż wygrywa kolejne wybory, bo nie ma z kim przegrać. Wystarczyło, że PiS kogoś takiego znalazł.
I, dodajmy, nie trzeba było zbyt wiele. Andrzej Duda nie jest „charyzmatycznym liderem”, czy też mężem stanu o „niekwestionowanym autorytecie”. Jest dość inteligentnym, relatywnie niestarym, dobrze wychowanym i rzetelnie wykształconym politykiem drugiego szeregu. O jego zwycięstwie zadecydowało w mojej opinii to, kim nie jest: nie jest otóż aroganckim przedstawicielem obozu władzy, który traktuje społeczeństwo jak nierozgarnięte dzieci, potrzebujące nadzoru kogoś, kto lepiej wie, co jest dla nich dobre.
A ponieważ ta strategia najwyraźniej się sprawdziła – sądzę, że Andrzej Duda będzie się jej trzymał i zostanie Kwaśniewskim PiS-u. Pozbawionym poglądów, utalentowanym politycznie arywistą, który spędzi najbliższe pięć – a pewnie i 10 – lat, starając się podobać wszystkim i nie rozgniewać nikogo.
Mogło być gorzej.
Układ domknięty: Tusk – Trzaskowski
Wybór pomiędzy Panem na Chobielinie a Bonżurem jest wyborem czysto estetycznym. I nic w ty…